Tag

zsrr

Browsing

Inwazja Niemiec była potężnym ciosem w gospodarkę Związku Radzieckiego, którego PKB spadło o 34% w latach 1940-1942. Produkcja przemysłowa przez prawie dekadę nie powróciła do poziomu z 1940 roku. Mimo tego, że Niemcy zajęły zaledwie 3% powierzchni ZSRR, to na tym skrawku znajdowała się niemal połowa fabryk zbrojeniowych kraju.

Już 30 czerwca 1941 Sowieci powołali do życia Państwowy Komitet Obrony ZSRR, czyli organizację zarządzającą i koordynującą między innymi przewożenie centrów przemysłowych na wschód, z dala od nadchodzących szybkim tempem Niemców. Komitet, który miał praktycznie nieograniczone uprawnienia, do ewakuacji ludzi i sprzętu używał wszystkiego, co mogło jakkolwiek pomóc – głównie sowieckiego taboru kolejowego. W aktach desperacji wykorzystano nawet mocno przestarzałe lokomotywy i wagony w kiepskim stanie technicznym.

Fabryka myśliwców Jak, 1942
picryl.com

Ewakuacja skupiła się na fabrykach leżących na terytorium obecnej Ukrainy i okolicy Moskwy, czyli terenach uprzemysłowionych, których utraty Armia Czerwona obawiała się najbardziej. W każdej z nich powstała rada ewakuacyjna, która składała się z dyrektorów danych fabryk, inżynierów i – jakżeby inaczej – oficerów politycznych. Przenosiny każdego z zakładów zaczynały się od wywózki rzeczy, które nie wpływały na bieżącą produkcję, czyli na przykład nadwyżek materiałów. Specjaliści dzielili wszystkie maszyny i pozostały sprzęt na kategorie, które miały wskazywać jak ważne byłe dane urządzenie i jak trudno było je zdemontować, oraz ponownie złożyć. Co ciekawe, w przenoszonych fabrykach produkcja miała pozostać nienaruszona do samego momentu ewakuacji, który często następował niebezpiecznie blisko nadejścia frontu.

Jak czytelnik pewnie się domyśla, mimo planowania, podczas nerwowych operacji przenoszenia fabryk często pojawiał się chaos, brak koordynacji i błędy ludzkie. Kierownicy i robotnicy musieli improwizować. Najczęściej brakowało sprzętu zdolnego załadować maszyny (takie jak walcarki, lub matryce kuźnicze), które ważyły po kilkadziesiąt ton. W takich przypadkach takie kolosy były żmudnie rozbierane na części, a nierzadko w trakcie okazywało się, że niektóre z nich wcześniej zaspawano. Pociągi wywożące sprzęt z fabryk były przeciążone i przepełnione. Nikt nie martwił się czymś takim jak maksymalne obciążenie składu – w końcu ojczyzna potrzebowała tego sprzętu kilkaset kilometrów dalej, z dala od prących na wschód nazistów. Tu jednak często pojawiał się problem, ponieważ radzieckie szyny były wykonane ze słabej jakości stali, przez co były uszkadzane przez poruszające się po nich ciężkie składy.

Gdy maszyn nie udawało się przewieść, w grę wchodziło już tylko ich zniszczenie by nie wpadły w ręce Niemców – jednak to udawało się rzadko, ponieważ materiały wybuchowe było niezwykle ciężko zdobyć.

Tutaj warto wspomnieć o zasługach radzieckich kolejarzy, którzy do tematu ewakuacji podeszli niezwykle poważnie. Nie dość, że pociągi wywoziły z dala od frontu ludzi i sprzęt, to jeszcze transportowały w rejony walk miliony żołnierzy. Z samej Moskwy 80 000 wagonów wywiozło maszyny i części z prawie 500 fabryk.

Czołgi KW podczas montażu w fabryce w Leningradzie
Deror_avi via Wikimedia Commons

Przez cały okres ewakuacji borykano się z poważnymi brakami żywności, ludzi i sprzętu. Najgorsze były jednak problemy, które miały wpływ na tabor kolejowy, czyli wysoka awaryjność wagonów i lokomotyw, ich niska dostępność i „zakorkowanie” szlaków kolejowych. Codziennie tysiące wagonów utykało na stacjach na wiele godzin, co powodowało opóźnienia w ewakuacji przemysłu ZSRR. Zdarzało się, że jeden pociąg stał na stacji nawet kilka tygodni! Na dodatek mapy, którymi posługiwali się kolejarze, często były pełne błędów. Sowieckim kartografom rozkazywano, by celowo fałszowali mapy w przypadku, gdyby te miały dostać się w ręce Niemców.

Oprócz maszyn i sprzętu, pociągi wywoziły także ludzi – głównie robotników fabryk i ich rodziny. Ich warunki podróży często były naprawdę spartańskie, ponieważ wagony często były nieogrzewane i brakowało w nich miejsc do spania, przez co najczęściej spało się między przewożonymi maszynami na kocach, ubraniach lub trocinach. Podróżujący w ten sposób cierpieli także na brak jedzenia, wody, a także wyziębienia spowodowane potężnymi mrozami.

Jeśli już transport z danej fabryki zdołał dotrzeć na miejsce docelowe, nie oznaczało to końca trudności, ponieważ następowało wyładowanie sprzętu który to trzeba było z powrotem złożyć. Często brakowało dokumentacji, po drodze gubiono lub rozkradano części, a do tego wszystkiego dochodziły tragiczne warunki pracy. Robotnicy pracowali nawet do 14 godzin dziennie, a z powodu braku rąk do pracy nie oszczędzano także kobiet i dzieci. Komunistyczne władze ZSRR sięgnęły także po więźniów gułagów. Ciężka, fizyczna praca połączona z niedożywieniem, mrozem, brakiem zakwaterowania sprawiały, że sporo ludzi nie przeżyło.

Mimo tych wszystkich trudności, a także chaosu organizacyjnego i działań wojennych które ogarniały coraz większe terytorium ZSRR szacuje się, że do końca 1941 roku wywieziono ponad 1500 dużych zakładów, razem z milionami robotników, inżynierów razem z członkami ich rodzin. Prawie 500 fabryk trafiło pod Ural, ponad 200 na Zachodnią Syberię, 250 do Azji Środkowej. Pozostałe ewakuowano jeszcze dalej na wschód, nawet pod wybrzeże Pacyfiku. Wybierano lokalizacje bogate w surowce, a także leżące daleko od frontu, by nie były narażone na naloty Luftwaffe.

Kobiety odlewające metal w fabryce w oblężonym Leningradzie
Vsevolod Tarasevich via Wikimedia Commons

Priorytet podczas ratowania fabryk miały zakłady wojskowe i to właśnie one zostały najszybciej przewiezione i ponownie uruchomione – zdarzyły się pojedyncze przypadki nawet miesiąc po rozpoczęciu przeprowadzki. Pierwszy czołg T-34 złożony w przeniesionej fabryce (Niżny Tagił na Uralu) wyjechał z linii produkcyjnej już w grudniu 1941 roku, a większość wojskowej produkcji rozkręciła się w pierwszej połowie 1942 roku, akurat przed Bitwą Stalingradzką, która rozpoczęła się w sierpniu 1942 i była punktem zwrotnym II Wojny Światowej dla Związku Radzieckiego. Warto wspomnieć, że pośpieszne uruchomienie produkcji odbiło się na kiepskiej jakości i wyższej awaryjności wytwarzanego uzbrojenia – książkowym przykładem może być tutaj już wspomniany czołg średni T-34, który w zależności od miejsca wytworzenia mógł nawet mieć odrobinę inne wymiary od tego samego typu czołgu wyprodukowanego w innej fabryce.

Nie wszystko jednak wyszło tak, jak powinno. Prawie 300 fabryk w ogóle nie dojechało do swojego miejsca docelowego – po prostu zagubiło się w transporcie, zostały rozkradzione, bądź przejęli je Niemcy. Niektóre z zakładów były zbyt trudne do przeniesienia (jak na przykład huty) i czasem nawet nie podejmowano się próby wywózki, lecz niszczono je na miejscu. Zdarzało się, że Niemcy zbyt szybko podchodzili w kierunku danej fabryki i jej załoga, chcąc uniknąć zajęcia sprzętu przez Wehrmacht, wysyłała go na wschód pierwszym lepszym pociągiem. Pozostawiony sam sobie ładunek potrafił wtedy krążyć po kraju nawet miesiącami i jeśli jakimś cudem nie zostawał po drodze rozkradziony, to odnotowano kilka przypadków rozładunku takich maszyn i uruchomienia produkcji w zupełnie innym miejscu, przy pomocy innych ludzi niż początkowo zakładano!

Długofalowo, przemysł ZSRR skorzystał na akcji ewakuacyjnej mimo wielkiego chaosu, który towarzyszył całej operacji. Stworzono potężne centra przemysłowe i zbudowano lub rozbudowano wiele fabryk, takich jak zakład w Czelabińsku, gdzie produkowano czołgi. Fabryka ta była tak duża, że całe miasto nazywane było „Tankogrodem”. Dodatkowo, poprzez śrubowanie coraz to niższych limitów czasowych produkcji sprzętu w wielu zakładach wypracowano wydajniejszy system pracy.

Druga połowa XX wieku określana jest mianem Zimnej Wojny, czyli okresu w którym dwa mocarstwa – Stany Zjednoczone i Związek Radziecki prowadziły ze sobą wyścig zbrojeń i wojnę wywiadowczą. Oba te kraje posiadały i rozwijały broń jądrową, która stanowiła o ich sile i miała zapewnić jednej ze stron zwycięstwo w wojnie na wyniszczenie, która według wielu miała szybko nastąpić.

Jednym z najpotężniejszych oręży ówczesnego pola walki były wyposażone w pociski balistyczne okręty podwodne, które operując blisko granicy morskiej wroga teoretycznie mogły – w przypadku potencjalnego konfliktu – zmieść z powierzchni Ziemi całe miasta lub obiekty wojskowe. Okręty te miały znaczenie strategiczne i zarówno ZSRR, jak i USA toczyły technologiczny wyścig o dominację na oceanach.

Jednym z takich okrętów był zwodowany w 1959 roku radziecki K-129, napędzany silnikiem Diesla i uzbrojony w 3 rakiety balistyczne o zasięgu ponad 1000 km. W 1967 roku okręt przeprowadził dwa na patrole Oceanie Spokojnym. Ostatni z nich, trzeci, miał odbyć się na początku 1968 roku i zakończyć się dopłynięciem K-129 do brzegów Hawajów, gdzie znajduje się Pearl Harbor – baza amerykańskiej marynarki. Dowództwo radzieckiej floty rozkazało, aby Pear Harbor znalazł się w zasięgu trzech głowic, które miał ze sobą płynący tam okręt.

K-129 – radziecki okręt uzbrojony w rakiety balistyczne, stworzony według projektu 629A (Golf-II według kodu NATO)
Zdjęcie CIA

Kapitanem K-129 był Vladimir Kobzar, określany wtedy jako jeden z najlepszych oficerów radzieckiej marynarki wojennej. Kapitan wyprowadził okręt w morze 24 lutego 1968, startując z bazy na Kamczatce. Meldunki które wysłał na początku patrolu określały początek misji jako spokojny i bezproblemowy, jednak 8 marca, kiedy od Hawajów radziecki okręt dzieliło 2700 km, K-129 wstrząsnął wybuch który wyrwał w śródokręciu 3-metrową dziurę i błyskawicznie posłał na dno dumę marynarki ZSRR. 98 uwięzionych w nim marynarzy nie miało szans na przeżycie; nie zdążyli nawet wysłać sygnału SOS. Kadłub osiadł na głębokości ok. 5000 m.

Była to największa katastrofa w historii radzieckiej Marynarki Wojennej (tragedia Kurska zdarzyła się już po rozpadzie Związku Radzieckiego) – w jednej chwili stracono całą załogę okrętu wojennego i broń nuklearną, w którą był uzbrojony. Zatonięcie K-129 to także jedno z czterech niewyjaśnionych zniknięć zimnowojennych okrętów podwodnych: także francuskiego Minerve, izraelskiego INS Dakar i amerykańskiego USS Scorpion.

Gdy Sowieci zorientowali się, że kontakt z K-129 został utracony, niezwłocznie wysłano grupę poszukiwawczą na Północny Pacyfik. Akcja zakończyła się fiaskiem; okrętu nie znaleziono, dodatkowo krążące w pobliżu jednostki amerykańskie wzbudziły podejrzenia sowieckich dowódców. Ekipę poszukiwawczą odwołano dopiero 28 kwietnia 1968 roku, rodzinom zaginionych marynarzy wypłacono odszkodowania i wydawać by się mogło że jest to koniec historii K-129.

Amerykański okręt podwodny o napędzie atomowym USS Halibut
Zdjęcie: U.S Navy

Nic bardziej mylnego. Leżący na dnie Pacyfiku okręt podwodny wyposażony w rakiety balistyczne przyciągnął uwagę Amerykanów, którzy chcąc poznać jak najwięcej tajemnic Sowietów za wszelką cenę postanowili znaleźć i sfotografować wrak. Operacja musiała być przeprowadzona w absolutnej tajemnicy, ponieważ K-129 leżał na wodach międzynarodowych. Prezydent USA Lyndon Johnson uznał, że warto zaryzykować.

Od razu pojawił się problem – K-129 leżał na głębokości około 5000 m, podczas gdy amerykańskie okręty podwodne mogły schodzić na maksymalnie 600 m. Opracowano specjalny system podmorskich kamer, które zamontowano na atomowym okręcie podwodnym USS Halibut. Jednostka w największej tajemnicy przypłynęła na Hawaje, skąd miała wyruszyć na poszukiwania K-129, a jej marynarze (oprócz kapitana, pierwszego oficera i oficera wywiadu) przez cały czas trwania operacji nie byli informowani o celu wyprawy – ich przysięga zachowania tajemnicy trwa do dnia dzisiejszego. Projekt poszukiwawczy był finansowany z tajnych kont bankowych, na których znajdowało się 70 mln $.

USS Halibut po wyjściu z Pearl Harbor znajdował się cały czas w zanurzeniu. Do zbadania miał obszar o promieniu 8km; tak duża powierzchnia w połączeniu z głębokością, na jakiej osiadł radziecki okręt (5000m) bardzo utrudniały Amerykanom zadanie. Sposób poszukiwań, tzn. fotografowanie dna wymuszało na Halibucie pływanie tam i z powrotem, podczas gdy zawieszone do niego urządzenie fotografujące pływało 6m nad dnem. Zdjęcia wywoływano od razu na okręcie. Co ciekawe, fotografowie nie wiedzieli czego mieli na nich szukać.

Dwaj prezydenci USA: z lewej Richard Nixon, z prawej Lyndon Johnson
Źródło: Lyndon Baines Johnson Library

Misja Amerykanów była nie tylko trudna, ale i niebezpieczna. Przez dwa tygodnie nad Halibutem krążyła radziecka jednostka, która zrzucała sonarowe ładunki głębinowe szukając prawdopodobnie K-129. Kapitan Halibuta, Charles Moore ukrył wtedy okręt pod warstwą zimnej wody, a wyższa – cieplejsza warstwa odbijała dźwięki sonaru. Tym samym uniknięto wykrycia przez Rosjan, a śmiała misja wywiadowcza pozostała tajemnicą.

20 sierpnia 1968 ryzyko prezydenta Johnsona opłaciło się – krążący na Oceanie Spokojnym USS Halibut natrafił na wrak K-129. Radziecki okręt fotografowano następnie przez trzy tygodnie, wykonując przy tym ponad 32 000 zdjęć które dla Amerykanów okazały się absolutnie bezcenne. Wciąż nie do końca wiadomo, co dokładnie udało się uchwycić, ale po powrocie marynarzy do Pearl Harbor, teczka z fotografiami K-129 trafiła przez ręce oficera wywiadu prosto do rąk prezydenta.

Statek Glomar Explorer, który podjął próbę podniesienia K-129
Zdjęcie U.S. Government

Ta niezwykle udana akcja wywiadowcza to wciąż nie koniec historii K-129. W styczniu 1969 roku prezydentem USA został Richard Nixon, który gdy tylko zobaczył zdjęcia radzieckiego wraku, chciał więcej. Nixon zdawał sobie sprawę, że to co znajdowało się wciąż w radzieckim okręcie (m. in księgi szyfrów, rakiety balistyczne), mogło być dla Stanów Zjednoczonych bezcenne, szczególnie ze względu na zimnowojenny wyścig zbrojeń i wojnę wywiadowczą. Rozpoczęła się operacja o kryptonimie Azorian (czasem mylnie nazywany „projektem Jennifer”).

Pod przykrywką wyprawy po leżące na dnie oceanu szlachetne kruszce, nad wrak K-129 wysłano statek górniczy Glomar Explorer. Posiadał on wewnątrz basen, w którym planowano umieścić radziecki okręt po jego wydobyciu. Cała operacja oczywiście i tym razem była tajemnicą państwową. 11 lipca 1974 Glomar Explorer zakotwiczył nad K-129 i rozpoczęto budowę podwodnego rusztowania łączącego statek z pojazdem ratowniczym Clementine, który znalazł się nad wrakiem. Opuszczanie platformy trwało 2 dni i gdy stalowe kleszcze chwyciły K-129, rozpoczęło się podnoszenie kolosa.

Według relacji Amerykanów, 1500 metrów nad dnem zdarzyła się katastrofa – część chwytaków pękła i 2/3 wraku spadło z powrotem na dno. Reszta okrętu została dostarczona do Stanów Zjednoczonych. Nie do końca wiadomo, co dokładnie udało się wydobyć, ale można podejrzewać że oprócz rakiet balistycznych były to sowieckie książki szyfrów. Wiadomo, że w wydobytej części K-129 odkryto szczątki 6 sowieckich marynarzy, które zostały zgodnie z morską tradycją pochowane w morzu. Pochówek sfilmowano, aby kiedyś pokazać go światu w przypadku końca Zimnej Wojny.

Rok później nieznani sprawcy splądrowali pracownię Howarda Hughesa, miliardera który współpracował z CIA i materiały projektu Azorian przedostały się do mediów. Jak można się domyślać, po ich ujawnieniu Rosjanie byli wściekli.

Oficjalne dokumenty odnośnie obu operacji są wciąż utajnione (w 2010 roku pokazano opinii publicznej część z nich), jednak sfotografowanie i częściowe wydobycie radzieckiego okrętu są uznawane za jeden z dwóch – trzech największych sukcesów amerykańskiego wywiadu podczas Zimnej Wojny.

Nagranie pogrzebu sześciu marynarzy K-129 z części wraku wydobytego przez Amerykanów:

Do ataku na ZSRR, czyli do wykonania planu Barbarossa, Niemcy rzucili przeciwko Armii Czerwonej cztery grupy pancerne liczące około 3 tysiące czołgów. Początkowo siły III Rzeszy błyskawicznie parły na wschód; już we wrześniu 1941 roku niemieckie zagony pancerne znalazły się pod Leningradem, a w listopadzie 2. Grupa Pancerna generała Guderiana stała pod Moskwą. Wehrmacht doskonale wykorzystywał swoje pancerne pięści, które w myśl taktyki Blitzkriegu szybko przełamywały front i starały się zamykać okrążeniu siły radzieckie.

Przykład wytrzymałości pancerza sowieckiego czołgu KW-1. Stalingrad, 1942
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Niemców powstrzymała surowa zima i beznadziejne rosyjskie drogi, przez które stany niektórych dywizji pancernych Hitlera zmniejszyły się nawet o 50%. Arma Czerwona zdołała wyprowadzić zwycięską kontrofensywę pod Moskwą, ratując tym samym swoją stolicę i otwierając nowy rozdział w historii sowieckich sił pancernych. Obie strony konfliktu zauważyły wtedy, że nawet najlepiej uzbrojony niemiecki czołg tamtego okresu, czyli PzKpfw IV miał nikłe szanse przeciwko nowym sowieckim czołgom T-34/76 i KW. Chcąc wykorzystać tę przewagę, naczelne sowieckie dowództwo rozpoczęło gorączkowe przezbrajanie pozostałych jednostek w te modele czołgów, a Niemcy przyspieszyli prace rozwojowe nowych późniejszych dominatorów pół bitew, czyli czołgu ciężkiego PzKpfw VI Tiger i czołgu średniego PzKpfw V Panther.

Pierwszą poważną operacją, gdzie Sowieci wykorzystali masowe uderzenie jednostek pancernych, było zamknięcie sił niemieckich w kotle podczas kontrofensywy pod Stalingradem w listopadzie 1942 roku. Wehrmacht znalazł się w odwrocie, jednak genialny manewr feldmarszałka Ericha von Mansteina umożliwił Niemcom odbicie Charkowa, zadanie Armii Czerwonej poważnym strat i ustawienie frontu tak, jak latem 1942 roku. Adolf Hitler i jego generałowie szykowali wielką ofensywę mającą umożliwić im odzyskanie inicjatywy strategiczną na Froncie Wschodnim, którą to Wehrmacht utracił pod Stalingradem.

Operacja „Zitadelle”

Rozpoczęły się przygotowania wielkiego planu operacji o kryptonimie „Zitadelle” (Cytadela). Operacja ta zakładała wyprowadzenie uderzenia w rejonie Kurska, zniszczenie rozlokowanych tam jednostek Armii Czerwonej i późniejsze uderzenie w kierunku Moskwy. Jednak już na samym początku w planie pojawiły się zgrzyty: generał Walther Model alarmował dowództwo, że Rosjanie przygotowali na odcinku planowanego natarcia solidną, dobrze zorganizowaną obronę i tym samym sugerował zmianę planów. Generał Guderian wprost spytał się Hitlera:

„Czy myśli pan, że ludzie w ogóle wiedzą, gdzie leży Kursk? Dla świata rzeczą zupełnie obojętną jest to, czy mamy Kursk czy go nie mamy”.

Mimo tych argumentów, Führer był niewzruszony. Wiedząc, że niemieccy żołnierze wejdą wprost na ufortyfikowany i dobrze broniony teren, upatrywał swoich szans w nowych czołgach, Panterach i Tygrysach, które miały przeważać nad sowieckimi T-34 i przeważyć szalę zwycięstwa na stronę III Rzeszy. Nie przejął się nawet dalszymi ostrzeżeniami Guderiana, który wiedział, że Pantery przechodziły wtedy tzw. „choroby wieku dziecięcego”, czyli dużą awaryjność wynikającą z tego że była to nowa, niesprawdzona wtedy maszyna. Czekając na dostawy nowych czołgów, Hitler był skłonny przesuwać dzień rozpoczęcia wielkiej ofensywy.

Tygrys 2. Dywizji Pancernej SS „Das Reich”
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Ostatecznie termin rozpoczęcia operacji „Zitadelle” wyznaczono na 5 lipca 1943 roku. Niemcy mieli uderzać na pozycje sowieckie z dwóch stron. Grupa prowadząca natarcie z północy miała do dyspozycji 747 czołgów (w tym 31 Tygrysów) i 134 dział samobieżnych (w tym 89 Ferdinandów). Grupa południowa była wspierana przez 1303 czołgi i 253 działa samobieżne. Działania na lądzie miały być wspierane przez dwie floty powietrzne, liczące ok. 1900 samolotów. Zadaniem Luftwaffe było wyeliminowanie z walki sowieckiego lotnictwa, a następnie walka z jednostkami pancernymi Armii Czerwonej.

Niemieckie dowództwo nie wiedziało, że Rosjanie znali dokładną treść rozkazu polecającego atak w kierunku Kurska. W rejonie Kurska na Niemców czekały jednostki Frontu Centralnego generała Konstantego Rokossowskiego i Frontu Woroneskiego generała Nikołaja Watutina. Za nimi, w odwodzie stały armie Frontu Stepowego gen. Iwana Koniewa. Siły te dysponowały 3306 czołgami i działami samobieżnymi.

Tygrys z 503 Batalionu Czołgów Ciężkich pod Kurskiem

Armia Czerwona była okopana i przygotowana by odeprzeć natarcie Wehrmachtu, a następnie przeprowadzić szybki kontratak. W rejonie Kurska obrońcy wykopali 5000 kilometrów okopów i przejść, założyli 4000 min i rozciągnęli niesamowite ilości drutu kolczastego, w tym drutu pod napięciem. Pozycje sowieckie wręcz uginały się od broni przeciwpancernej, a teren przed nimi roił się od min przeciwczołgowych. Czołgi Wehrmachtu miały wjechać prosto w tę gorliwie przygotowywaną pułapkę, której powodzenie miało zmienić losy całej II Wojny Światowej.

Początek walk

Rosjanie wiedzieli nawet, gdzie i kiedy dokładnie uderzy wróg. 5 lipca, czyli w dzień rozpoczęcia bitwy, to oni pierwsi poderwali samoloty i spróbowali zaatakować niemieckie lotniska, gdzie znajdowały się przygotowane do startu maszyny Luftwaffe. Niemieckich sił powietrznych nie udało się zaskoczyć, więc wywiązała się bitwa powietrzna, podczas której tylko tego dnia Rosjanie stracili ponad 430 samolotów, a III Rzesza jedynie 26 maszyn.

Nad ranem rozpoczęła się niemiecka ofensywa pod Kurskiem, poprzedzona intensywnym ostrzałem ze strony Armii Czerwonej. Mimo początkowych strat, zasieków, okopów, drutów kolczastych, min i przewagi liczebnej przeciwnika, Wehrmacht w kilku miejscach przedarł się przez sowiecką obronę. Na ich niekorzyść działał teren, ponieważ czołgi grzęzły w błocie, a ich wyciąganie potrafiło trwać nawet wiele godzin. Dodatkowo, spełniło się ostrzeżenie generała Guderiana – nowe czołgi średnie, Pantery, okazały się być niezwykle awaryjne. przykładem mogą być tutaj dwa bataliony czołgów 10. Brygady Pancernej, które rano 5 lipca miały na wyposażeniu 200 Panter. Tego samego dnia w godzinach wieczornych sprawnych pozostało jedynie 40 z nich! Na szczęście dla pancerniaków Hitlera, przez noc udało im się zreperować następnych 100.

W walce sprawdzały się za to nowoczesne pancerne kolosy Hitlera, czyli Panzerkampfwagen VI Tiger. Tygrysy z 13. Kompanii, plutonu słynnego ppor. Michaela Wittmanna pod Kurskiem rozpoczęły swój bojowy marsz od eliminacji sowieckiego punktu obrony przeciwpancernej i rozbicia pierwszej linii obrony. Następnie stoczyły krótką potyczkę z plutonem T-34, które zostały przez nich zmuszone do odwrotu. Podczas natarcia na drugą linię sowieckiej obrony Wittmann został wezwany na pomoc plutonowi ppor. Wendorffa, który został otoczony przez kilkanaście T-34. As pancerny posłał dwa Tygrysy do ataku na sowieckie umocnienia, a sam obrał kurs na okrążony niemiecki pluton. W kilka minut zniszczył trzy wrogie T-34. Tego dnia Wittmann samodzielnie zniszczył osiem T-34 i osiem dział przeciwpancernych.

Sowieckie pozycje przeciwpancerne pod Kurskiem
Cassowary Colorizations via Flickr (https://www.flickr.com/photos/cassowaryprods/34834747431)

Zahamowane natarcie

Drugiego dnia natarcia niemiecka pięść pancerna zaczęła tracić impet. Były odcinki, gdzie czołgi i piechota Wehrmachtu miały przed sobą pola minowe, okopane T-34 i stanowiska przeciwpancerne, których nie dawało się pokonać. Mimo to natarcia prowadzone przez Tygrysy wciąż miejscami pozwalały przełamać sowiecką obronę. Dość skuteczną okazała się być taktyka tworzenia formacji czołgów, która kształtem przypominała dzwon. Jej trzon i front składał się z ciężkich Tygrysów, a boki obsadzano czołgami średnimi. Przewaga nowych czołgów niemieckich nad jednostkami sowieckimi była momentami miażdżąca – sam ppor. Michael Wittmann 7 lipca ponownie niósł śmierć sowieckim pancerniakom i samodzielnie zniszczył siedem T-34 i 19 dział przeciwpancernych.

7 lipca Niemcy zastosowali nową metodę niszczenia sowieckich czołgów jadących na front. Do Stukasów, czyli Junkersów Ju 87 doczepiono działka 57 mm i z ich pomocą atakowano kolumny pancerne Armii Czerwonej. Efekt przerastał oczekiwania dowódców – po wielu takich akcjach na polu bitwy pozostawało kilkadziesiąt dymiących sowieckich pojazdów.

Mozolne natarcie Niemców powoli traciło swój impet, a opór Armii Czerwonej konsolidował się. Te kilka dni walk kosztowało ich ogromne ilości sprzętu i zasobów. Straty ludzkie były znaczne, jednak i tak mniejsze niż Rosjan. Feldmarszałek Manstein zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę i uderzyć II Korpusem Pancernym SS na Prochorowkę, by przebić się w kierunku Kurska. Operacja ta zbiegła się z kontrnatarciem Sowietów – na rozkaz Stalina generał Watutin 12 lipca rozkazał 5., 6., 7. Armii Gwardii i 1. i 5. Armii Pancernej Gwardii atak na niemiecką Grupę Armii „Południe”.

Niemiecki żołnierz ogląda zniszczony czołg T-34, 40 km od Prochorowki.
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Bitwa pancerna pod Prochorowką

To właśnie wokół Prochorowki rozegrała się największa bitwa pancerna II Wojny Światowej. Na dystansie 5 km naprzeciw siebie stanęło ponad tysiąc czołgów, a ich starcia były niesamowicie zażarte. Pojazdy niemieckie starały się korzystać ze swojej snajperskiej przewagi i trzymać wrogie maszyny na dystans, jednak Sowieci mieli szczęście i ich czołgi parły naprzód i podjeżdżały blisko Niemców dzięki pyłowi, który unosił się nad polem bitwy. Mimo to, 12 lipca na jeden zniszczony niemiecki czołg lub działo przypadało 4-5 straconych sowieckich pojazdów pancernych, choć to Armia Czerwona miała dwukrotnie większą przewagę sprzętu (300 czołgów i dział przeciwko 600 – 800. Tutaj podawane są różne dane).

To, jak bezwględnie walczono pod Prochorowką, może świadczyć fakt, że zdarzyły się przypadki taranowania wrogich pojazdów przez czołgi, którym zabrakło amunicji.

Walcząc na tak bliski dystans, ciężkie Tygrysy nie mogły manewrować tak sprawnie jak zwinniejsze T-34. Ich potężny przedni i boczny pancerz był trudny do spenetrowania, jednak Sowieci starali się je zachodzić z tyłu i niszczyć, unikając przy tym ognia straszliwych niemieckich armat 88 mm.

Mimo dużej awaryjności, sprawne egzemplarze Panter okazały się dominować pole bitwy. Ich celna i potężna armata 75 mm mogła przebić każdy wrogi czołg obecny pod Kurskiem, a ani jedno trafienie w przedni pancerz którejkolwiek z Panter nie okazało się groźne. Jak wspomniano wyżej, większość z nich zawiodła przez liczne problemy techniczne. Po stronie niemieckiej w bitwie brały udział także czołgi średnie – „konie pociągowe niemieckiej armii” Panzery IV i mała liczba Panzerów III. Sowieci korzystali głównie z T-34, jeszcze w słabszej wersji z armatą 76 mm, która nie dawała im dużej szansy w normalnym starciu przeciwko Tygrysom i Panterom, jednak dobrze dawała sobie radę przeciwko Panzerom IV.

Nie można zapomnieć, że w bitwie wykazały się także inne pojazdy, a nawet zwierzęta. Na dalekich dystansach jedynym godnym przeciwnikiem dla niemieckich pancernych kolosów okazało się być działo samobieżne SU-152. Pociski wystrzelone z jego 152-mm armaty miały straszliwą siłę – potrafiły dosłownie przełamywać niemieckie czołgi w pół. Po bitwie pod Kurskiem ten niszczyciel uzyskał miano „zwieroboj”, czyli z rosyjskiego „pogromca zwierząt”, mając na myśli to, jak dobrze spisywał się przeciwko nowym czołgom III Rzeszy. Niemcy także użyli pod Kurskiem działa samobieżnego Ferdinand, dysponującego armatę 88 mm. Miało ono jednak mały problem – konstruktorzy zapomnieli umieścić w nim karabiny maszynowe, więc łatwo padało ofiarą piechoty.

Co ciekawe, jedną z najskuteczniejszych broni przeciwko oddziałom pancernym Wehrmachtu i SS były… psy, którym Rosjanie przyczepiali ładunki wybuchowe i wysyłali przeciwko niemieckim czołgom.

Grób kaprala Heinza Kühla, Niemca walczącego pod Kurskiem
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Klęska Cytadeli

15 lipca wykrwawiona niemiecka Grupa Armii „Środek” została przerwana przez sowieckie fronty Zachodni i Briański. Oddziały Grupy „Południe” wycofały się na pozycje wyjściowe sprzed operacji „Zitadelle” i rozpoczęły obronę swoich pozycji. To był koniec niemieckiej ofensywy pod Kurskiem, a do jej fiaska przyczynił się sam Adolf Hitler, który 13 lipca odesłał część sił na Sycylię, gdzie właśnie wylądował aliancki desant. Na rosyjskich stepach III Rzesza straciła 416 tys. żołnierzy, a Rosjanie – aż 1 mln 680 tys. ludzi. Niemieckie siły pancerne uzupełnione z ogromnym trudem i precyzyjnie przygotowywane na wielką bitwę, były niezdolne do prowadzenia jakichkolwiek działań ofensywnych.

Dowództwo Armii Czerwonej postanowiło wykorzystać okazję i zaatakować osłabionego, wyczerpanego przeciwnika. 3 sierpnia przez Biełgorod i Charków ruszyła wielka ofensywa, która w ciągu 21 dni odepchnęła Wehrmacht na 140 km na zachód. Jak pokazała historia, Rosjanie nie oddali już Hitlerowi inicjatywy strategicznej na froncie wschodnim, a hordy Stalina swój marsz na zachód zakończyły dopiero dwa lata później, w Berlinie.

W 1809 roku Finlandia utraciła swoją niepodległość na rzecz Imperium Rosyjskiego i na mapach istniała jako Wielkie Księstwo Finlandii, państwo podległe carom. Wolność odzyskała dopiero w 1917 roku, korzystając z wojny domowej w Rosji i do wybuchu II Wojny Światowej pozostawała krajem neutralnym, jednak utrzymujących bliskie stosunki dyplomatyczne i wojskowe z Niemcami. Przez cały ten czas nad Finami wisiała groźba inwazji ze strony ZSRR, które to nie pogodziło się z odłączeniem się jednej ze swoich „prowincji”, a także chciało wyeliminować groźbę ewentualnego niemieckiego ataku przez fińskie terytorium w przypadku wojny. Sowieci wysuwali coraz to śmielsze żądania (głównie terytorialne) których dumni Finowie nie akceptowali.

Żołnierze Armii Czerwonej w Finlandii. Widoczny brak ich zimowego umundurowania.
Źródło: N. Petrov and V. Temin, via Wikimedia Commons

26 listopada 1939 roku, czyli już po ataku i zdobyciu m. in Polski, ZSRR dokonał prowokacji w małej wiosce Mainila niedaleko granicy z Finlandią. Armia Czerwona sama ostrzelała własne terytorium, a następnie za sprawców ogłoszono fińską artylerię, przez co Sowieci zyskali pretekst do uderzenia na mniejszego sąsiada. Terytorium Finlandii zaatakowali 30 listopada, uderzając w sile 450 000 ludzi, szybko osiągając zbiór umocnień na Przesmyku Karelskim zwanych Linią Mannerheima. 80 000 tysięcy Finów broniło się dzielnie i sprytnie, korzystając z maskowania, znajomości terenu, dyscypliny i zręcznego ostrzału artylerii. Fińscy dowódcy nie przestraszyli się wojsk Stalina, co mogą zobrazować słowa marszałka Carla Gustafa Mannerheima, który powiedział: Jest ich tak wielu, a nasz kraj jest taki mały, gdzie my ich wszystkich pogrzebiemy?”. Wciąż jednak mieli przeciwko sobie prawie pół miliona wrogów, wspieranych przez lotnictwo i czołgi.

Sowieci nie wiedzieli, że niedaleko frontu znalazła się wioska Rautjärvi, rodzinna miejscowość Simo Häyhä – miejscowego rolnika i myśliwego w stopniu kaprala rezerwy. Häyhä, który był świetnym strzelcem natychmiast ruszył na Linię Mannerheima i został włączony do kilkuosobowego zespołu narciarzy, mających za zadanie polować na Rosjan korzystając z szybkości i zdolności maskowania. Najeźdźcy zwykle byli dla fińskich strzelców łatwym celem, ponieważ nie mieli nawet zimowych (białych mundurów) a ich czołgi były pomalowane na ciemne kolory.

Simo Häyhä po otrzymaniu swojego karabinu M28
Finnish Military Archives via Wikimedia Commons

Simo Häyhä codziennie samotnie wybierał się do lasu, by polować na czerwonoarmistów. Zaopatrzony w śnieżny kamuflarz, uzbrojony w karabin snajperski Mosin i w przeznaczony do walki na bliskie odległości karabin maszynowy Suomi KP szczególnie wypatrywał radzieckich dowódców, oficerów politycznych, saperów i artylerzystów których to starał się likwidować w pierwszej kolejności. Szybko został ochrzczony mianem „Biała Śmierć”, ponieważ był dla najeźdźców niewidoczny i śmiertelnie skuteczny. Rosjanie panicznie bali się go i opowiadali sobie nawzajem historie o jego umiejętnościach.

Przede wszystkim Häyhä był niewidoczny dla wroga. Cały ubrany w śnieżny kombinezon, z białą maską zasłaniającą twarz doskonale zlewał się z otoczeniem. Aby ukryć parowanie własnego oddechu, w ustach trzymał bryłki śniegu, a żeby nie wzbudzać pyłu po wystrzale – śniegowe zaspy polewał wodą. Był zdolny całymi godzinami trwać nieruchomo będąc zagrzebanym w zaspie na trzaskającym mrozie sięgającym nawet -40°C, czekając na sposobność do strzału. Przez ten cały czas używał głównie prostego karabinu M/28-30 (zmodyfikowanej wersji starego rosyjskiego Mosina) bez celownika optycznego, posiadającego jedynie muszkę i szczerbinkę – mimo to potrafił zabić człowieka z odległości nawet 500m. Twierdził, że posiadając celownik musiałby za każdym razem unosić głowę wyżej, co naraziłoby go na wykrycie przez wrogiego strzelca. Co ciekawe, Simo starał się nie celować w głowy swoich wrogów. Uważał, że klatka piersiowa jest większym, a przez to pewniejszym celem i dlatego starał się wybierać ten punkt na ciele przed naciśnięciem spustu.

Umundurowanie Simo Häyhä podczas wojny zimowej
Źródło: SotamuseoSuomenlinna via Wikimedia Commons

Wyposażony w prostą (lecz sprawdzoną) broń, a jednocześnie świetnie znający teren i swoje możliwości Simo Häyhä przez ponad trzy miesiące niczym kostucha metodycznie i bezwględnie niósł śmierć wrogom Finlandii, zabijająć średnio 5 czerwonoarmistów jednego dnia!.

Armia Czerwona starała się wyeliminować Fina, który bezkarnie dziesiątkował jej szeregi. Wysłany w celu zabicia Simo snajper został przez niego zastrzelony, gdy promienie słoneczne odbiły się od jego celownika optycznego zdradzając jego pozycję. Przez następne dni wojny najeźdźcy za pomocą artylerii bombardowali każde miejsce, gdzie tylko podejrzewano obecność Fina, licząc na to że genialny snajper zginie podczas brutalnego ostrzału – ten jednak zawsze potrafił ujść z życiem, tylko raz tracąc swój płaszcz przez zdetonowany w pobliżu szrapnel i innym razem odnosząc lekkie rany podczas ostrzału artyleryjskiego.

Ostatnim dniem polowania na żołnierzy Armii Czerwonej był dla Simo 6 marca 1940 roku, gdy jako zwykły piechur uczestniczył w osłanianiu odwrotu fińskiej piechoty wycofującej się przed sowieckim kontratakiem. Zabił swojego 505. wroga – Rosjanina, który chwilę wcześnie odstrzelił mu pół twarzy korzystając z zakazanego pocisku eksplodującego, którego wybuch pozbawił Simo pół szczęki. Zakrwawionego, ledwo żywego snajpera szybko ewakuowano poza front i gdy po 11 dniach śpiączki odzyskał przytomność, Wojna Zimowa już się skończyła. Jego powrót do zdrowia trwał kilkanaście miesięcy i wymagał przeprowadzenia 26 operacji.

Simo po wojnie, 1940 rok
Joachim Idland via Wikimedia Commons

Podaje się, że za pomocą snajperskiego Mosina zabił 259 Rosjan, a także taką samą liczbę korzystając ze zwykłego pistoletu Lahti i pistoletu maszynowego Suomi KP – nawiasem mówiąc, późniejsza radziecka Pepesza była kopią tego świetnego fińskiego karabinu. Zabicie ponad 500 wrogów zajęło Simo około 100 dni, co dzisiaj wydaje się być absolutnie nieprawdopodobne, tymbardziej że sławny Fin działał zupełnie sam, nie mając niczego poza prostą bronią bez nowoczesnych celowników.

Podczas wojny zimowej Finowie stracili 23 000 ludzi, zaś ZSRR – ponad 200 000 (dokładna liczba nie jest znana), plus ponad 2000 czołgów i pojazdów opancerzonych i prawie 1000 samolotów. Na mocy zawartego traktatu pokojowego Finlandia straciła 35 tys. km² swego terytorium. Niewielki i pozbawiony większego znaczenia obszar ziemi Związek Radziecki zdobył tak ogromnym kosztem, że jeden z radzieckich generałów skomentował to słowami Zdobylismy akurat tyle ziemi, aby pochować poległych„.

Simo Häyhä zmarł w 2002 roku niedaleko swojej rodzinnej miejscowości Rautjärvi, – tej samej, skąd 63 lata wcześniej wyruszał bronić swojej ojczyzny przed oddziałami Stalina. Po wojnie został awansowany do stopnia podpurucznika i obsypany medalami, zajął się polowaniem i hodowlą psów i nigdy nie wyszedł za mąż. Po wojnie niechętnie mówił o swoich przeżyciach w latach 1939 – 1940, jednak pod koniec życia zaczął chętniej dzielić się swoją historią. Gdy w 1998 poproszono go o skomentowanie jego straszliwego rekordu ustanowionego podczas wojny zimowej, Simo skromnie, jak na bohatera przystało, odpowiedział:

Robiłem to, co mi kazano – najlepiej, jak mogłem”

W ćwiczeniach miało wziąć udział ok. 45 000 ludzi, 600 czołgów, 500 dział, 320 samolotów i 6000 innych pojazdów. Żołnierze wybrani do udziału w teście w Tockoje zostali wcześniej starannie wyselekcjonowani i zobowiązani do zachowania tajemnicy o ich udziale w sprawdzeniu nowego rodzaju broni. W nagrodę zaoferowano im wypłatę żołdu na trzy miesiące wprzód.

Radzieccy dowódcy chcieli, aby miejsce ćwiczeń maksymalnie symulowało wyżynny, zalesiony teren Niemiec Zachodnich. Poprzednie testy nuklearne przeważnie miały miejsce na nizinach Kazachstanu, jednak tym razem wybrano okolice wsi Tockoje, które były wykorzystywane jako poligon już w XVIII wieku. Wszystko mieli oglądać, ukryci w schronie atomowym, sowieccy przywódcy – Georgij Żukow (inicjator ćwiczeń), marszałek Konstanty Rokossowski, Aleksandr Wasilewski i Iwan Koniew.

14 września 1954 roku w okolicy Tockoje wiał duży wiatr, osiągający prędkość 20 m/s. O godzinie 9:33 bombowiec Tu-4 zrzucił bombę atomową „Tatiana” na poligon z wysokości 8000 m. Po 45 sekundach lotu nastąpił wybuch na wysokości 350 m, a 5 minut później rozpoczął się ostrzał artyleryjski atakowanego obszaru. Bomba, którą zrzucono na Tockoje, miała moc 40 kiloton, czyli tyle co 2-3 bomby „Little Boy” które Amerykanie zrzucili 9 lat wcześniej na Hiroszimę. Eksplozję było widać z odległości 50 km od miejsca wybuchu.

Bombowiec strategiczny Tu-4
Bombowiec strategiczny Tu-4
Źródło: Monino98 via Wikimedia Commons

Zniszczenia dokonane na rosyjskim poligonie były straszliwe. Na obszarze do 300 metrów od epicentrum nie było niczego co przetrwałoby wybuch, ląd był całkowicie wypalony, a z drzew zostały tylko kikuty. W promieniu do 5 kilometrów spłonęły wsie – na szczęście ich mieszkańców wcześniej ewakuowano.

W tamtym czasie wojenna doktryna Związku Radzieckiego (tak samo jak doktryna amerykańska) całkowicie błędnie zakładała użycie broni nuklearnej tak samo jak broni konwencjonalnej, to znaczy jak zwykłego ostrzału artyleryjskiego po którym mógł nastąpić atak piechoty. Dlatego też już 3 godziny po wybuchu do skażonej strefy z dwóch stron weszło radzieckie wojsko. Ci, którzy znaleźli się najbliżej epicentrum zmarli krótko po zakończeniu ćwiczeń w bazie w Tockoje, cierpiąc z powodu choroby popromiennej. Ogromna liczba pozostałych żołnierzy zmarła później przez choroby nowotworowe, a praktycznie wszyscy z nich odnieśli inne negatywne skutki zdrowotne.

Radziecka armia nie była kompletnie przygotowana na późniejsze negatywne skutki zdrowotne które dotknęły ludzi uczestniczących w ćwiczeniach. Napromieniowanych żołnierzy powinno było się natychmiast umyć i odkazić, jednak komuniści nie zrobili żadnej z tych rzeczy. Co gorsza, dzień przed wybuchem na poligonie wydano im nowe mundury, które potem zostały napromieniowane i niektórzy wojskowi nosili je nawet kilka lat później.

Marszałek Gieorgij Żukow
Marszałek Gieorgij Żukow
P. Bernstein via Wikimedia Commons

Niestety, bomba nuklearna którą zrzucono na Tockoje miała także straszliwe skutki dla ludności cywilnej. Podczas eksplozji wiał silny wiatr i chmura radioaktywna, niesiona na wysokości nawet 15 km, zdołała polecieć nawet tysiące kilometrów dalej, aż do Nowosybirska. Wśród mieszkańców wzrosło zachorowanie na raka i skutki ćwiczeń na poligonie Tockoje były widoczne przez lata po ich zakończeniu.

Związek Sowiecki nie tylko nie zamierzał pomóc tym ludziom, ale także każdemu z żołnierzy zabronił mówić o ćwiczeniach w Tockoje przez 25 lat. Ci z nich, którzy przeżyli i udali się do lekarza, byli odsyłani z kwitkiem ponieważ w ich dokumentach były wpisane zupełnie sfałszowane dane dotyczące historii służby podczas feralnego dnia we wrześniu 1954 roku.

Komunistyczne państwo całkowicie zignorowało ludzi, na których dokonało tak potwornej zbrodni. Jak się okazało, ta niekompetencja i pogarda dla ludzkiego życia przyczyniły się do późniejszego upadku tego socjalistycznego systemu – jednak na to potrzeba było jeszcze aż 37 lat zimnej wojny pomiędzy atomowymi mocarstwami.

Gdy nadeszła wiosna 1942 roku i idący spod Moskwy Sowieci zostali w końcu zahamowani, Hitler nie chciał nawet słyszeć toczeniu walk pozycyjnych i wykrwawianiu przeciwnika, choć to rozwiązanie preferowali jego generałowie. Jego plan zakładał utrzymanie frontu na jego północnym i środkowym odcinku i uderzenie na pola roponośnie na Kaukazie, co miało osłabić przemysł ZSRR i zadać tym samym przeciwnikowi decydujący cios. Ofensywa ta, nosząca nazwę „Fall Blau” (Plan Niebieski) rozpoczęła się w lipcu 1942 roku siłami Grupy Armii Południe, w skład której wchodziła m. in słynna 6. Armia generała Friedricha Paulusa. Na drodze Wehrmachtu do zwycięstwa na Froncie Wschodnim II Wojny Światowej miało stanąć jedno miasto – Stalingrad.

Panzer III wraz z piechotą podczas Operacji Barbarossa, 1941
Źródło: Domena Publiczna, Wikimedia Commons

 

Ale wielka ta rzeka!

Niemcy doszli do Stalingradu 23 sierpnia 1942 roku. Przed nim, jakby chroniąc miasto przed najeźdźcą, płynęła Wołga, ogromna rzeka nazywana „matką wszystkich rzek Rosji”. Niemieccy żołnierze, którzy obeszli miasto od północy, zobaczyli ciemny dym, który szybko uformował się w czarny krzyż i zaległ nad zabudowaniami. Symbol ten został przez nich potraktowany jako znak śmierci dla miasta; nie wiedzieli jednak że rzeczywiście była to śmierć, lecz dla niemieckiej 6. Armii.

Już pierwszej nocy po dotarciu do miasta Luftwaffe rozpoczęła straszliwe bombardowanie Stalingradu. Na rozkaz Hitlera miasto należało doszczętnie zniszczyć, aby nazwisko Stalina wymazać na zawsze z map. 600 bombowców ściągniętych specjalnie w tym celu przeprowadziło największy nalot na froncie wschodnim podczas II Wojny Światowej. Największe przerażenie wśród obrońców budził Junkers Ju 87, czyli sztukas – bombowiec wyposażony w syrenę, której charakterystyczny dźwięk potęgował strach przed nalotem. Luftwaffe przez tydzień zrzuciło na Stalingrad ponad 1000 ton bomb podczas 1600 lotów bojowych. Miasto zamieniło się w kupę kamieni, a efekt zniszczenia podkreślała paląca się ropa, która wyciekła z trafionych zbiorników na brzegu Wołgi. Łuna ognia nad Stalingradem była widoczna ze 100 km. Sowieci nie ewakuowali stamtąd swojej ludności cywilnej, tylko działaczy partyjnych, przez co naloty niemieckich bombowców spowodowały śmierć około 40 000 mieszkańców.

Junkers Ju 87, czyli „Stukas” prowadzący nalot nad Stalingradem, październik 1942
Fotograf nieznany, źródło: Deutsches Bundesarchiv
Oblężenie miasta

Rosjanie przygotowywali się do obrony miasta. Rozkaz Stalina brzmiał „ani kroku w tył!”. Armia miała rozkaz utrzymania Stalingradu za wszelką cenę, a dowództwo nie zarządziło ewakuacji mieszkańców, ponieważ ich obecność miała dodatkowo zmotywować żołnierzy do skuteczniejszej obrony. Ludność cywilna miała też pomóc w ufortyfkowaniu miasta. Dzieci i dorośli kopali rowy, budowali barykady i wały, nosili zaopatrzenie dla wojska. Jakikolwiek sprzeciw był karany wysłaniem do gułagu, bądź śmiercią. To pokazuje, jak zimna i pozbawiona moralności kalkulacja kierowała wtedy sowieckim dowództwem. Ostatecznie, gdy było już za późno, widząc eksodus wśród ludności cywilnej pozwolono na ewakuację kobiet, starców i dzieci – czekała ich jednak droga albo przez płonącą Wołgę, albo przez pozycje niemieckie.

Jeszcze surowiej utrzymywano dyscyplinę wśród wojska. Żołnierze, widząc beznadziejną sytuację wokół siebie nie stronili od opuszczania stanowisk i dezercji. Byli karani nawet za najmniejsze uchybienia od poleceń partii. W trakcie obrony Stalingradu około 13 000 żołnierzy sowieckich zostało rozstrzelanych przez własnych dowódców, bądź agentów politycznych.

Generał Friedrich Paulus, 1942
Fotograf: Heinz Mittelstaedt, źródło: Deutsches Bundesarchiv

Tymczasem niemiecka 6. Armia Paulusa przebijała się w stronę miasta od północy i zachodu, a 4. Armia Pancerna Hotha – od południa. 3 września pierścień wokół Stalingradu został zamknięty. Rozpoczęła się mordercza walka o każdą ulicę i każdy dom na zachodnim brzegu Wołgi. Nowy dowódca sił sowieckich w Stalingradzie, generał porucznik Wasilij Czujkow rozkazał swoim wojskom toczyć wojnę totalną: jakikolwiek odwrót był całkowicie zakazany. Radziecki żołnierz miał za wszelką cenę obronić „miasto Stalina” przez „germańskim najeźdźcą”. 13 września Niemcy przypuścili szturm na Kurhan Mamaja – wielkie wzgórze, będące ostatnim punktem dowodzenia sił sowieckich na zachodnim brzegu Wołgi. Kurhan był nieustannie bombardowany przez Luftwaffe i ostrzeliwany przez niemiecką artylerię. Mimo to żołnierze z 42. Pułku Gwardii i piechoty NKWD wciąż stawiali zacięty opór i bronili wzgórza. Sowieckie dowództwo wysłało na Kurhan posiłki: 13. Dywizję Strzelców Gwardii. Zanim ci ludzie w ogóle osiągnęli zachodni brzeg Wołgi, stracono 2/3 stanu dywizji. Bitwę przeżyło zaledwie 320 z 10 000 ludzi.

14 września, gdy Niemcy wdarli się do centrum Stalingradu, Hitler był pewien, że zdobycie całego miasta zajmie im już maksymalnie kilka dni. Dalsze walki o miasto były niesamowicie zaciekłe i natarcie Wehrmachtu bardzo spowolniło. Niektóre domy przechodziły z rąk do rąk kilka razy w ciągu dnia, tak jak dworzec główny, który w ciągu 3 dni 15 razy był zdobywany przez obie strony. Zdarzały się budynki, gdzie parter należał do Niemców, 1. piętro do Sowietów, 2. piętro do Niemców i tak dalej.

Dom Pawłowa

Podczas bitwy o Stalingrad, szczególny wymiar miała obrona tzw. Domu Pawłowa. Ten czteropiętrowy dom, położony blisko siedziby NKWD, na początku oblężenia obsadził pluton 42. Pułku Gwardii, lecz jego dowódca oślepł niedługo po rozpoczęciu walk. Dowodzenie przejął chłop Jakow Pawłow i rozpoczął obronę swojej własności przed Wehrmachtem. Jego oddział zdołał utrzymać budynek przez 58 dni, broniąc się głównie na 4 piętrze budynku – ponieważ nadjeżdżające niemieckie czołgi nie mogły podnieść swoich luf na tyle wysoko by strzelić. Obrońców wspierała muzyka z gramofonu, który przez cały ten czas grał jedną i tę samą płytę. Dom Pawłowa symbolizował nieludzki upór, jakim kierowali się Sowieci podczas oblężenia Stalingradu.

Dom Pawłowa
Fotograf: nieznany, źródło: Rosyjskie Archiwum Wojskowe
Mein Führer, miasto jest prawie nasze

W połowie września, po miesiącu najcięższych walk, Niemcy przyparli Sowietów do Wołgi. Gdy zdobycie miasta przez Wehrmacht było tak blisko, że 17 września berlińskie gazety wydrukowały już nakłady obwieszczające zdobycie Stalingradu, pozycje niemieckie i sowieckie dzieliło od siebie zaledwie 50 m. Walczono o każdy metr ziemi, czasem używając bagnetów i saperek. Upragniona wiktoria nazistów jednak wciąż nie przychodziła, choć szala zwycięstwa przechylała się na ich stronę. Zarówno Hitler, jak i całe niemieckie dowództwo wiedziało, że czas grał na ich niekorzyść. Rok wcześniej Wehrmacht zatrzymała potworna rosyjska zima i Niemcy zamierzali zdobyć miasto, póki pogoda nie grała na ich niekorzyść. Wojskowi Wehrmachtu byli porażeni nieludzkim poświęceniem Sowietów w Stalingradzie. Przykładem jest historia jednego z obrońców, któremu niemiecka kula przedwcześnie odpaliła jeden z dwóch koktajli Mołotowa, które sam przygotował. Aby nie tracić szansy na zniszczenie wrogiego czołgu, samemu płonąc, rzucił się na wrogą maszynę i podpalił także ją. Nacierający wspominali także o czerwonoarmistach którzy nie mogąc wyciągnąć zawleczki granatu rękami, uzbrajali go poprzez usunięcie zawleczki za pomocą zębów.

Niemiecki żołnierz uzbrojony w radziecki karabin maszynowy PPSch 41
Fotograf nieznany, źródło: Deutsches Bundesarchiv

W miarę jak bitwa o Stalingrad trwała i nie widać było jej końca, niemiecka machina propagandowa próbowała nieudolnie wytłumaczyć swoim rodakom, dlaczego armia wciąż walczy i skąd tak ogromne straty w ludziach i sprzęcie. Gloryfikowano poległych, zawsze dodając kontekst obrony Europy przed bolszewizmem i chwalebnej śmierci za Führera. Wspominano tylko o sukcesach i skrzętnie chowano wszelkie informacje o porażkach, często wyliczając jednak przewagę liczebną wroga – ale nic więcej.

Straszne, wykrwawiające walki toczyły się nadal i w połowie listopada sytuacja obrońców wydawała się beznadziejna. Jednostkom brakowało amunicji i zaopatrzenia, ponieważ lodowe kry pływające po Wołdze uniemożliwiały żeglugę po rzece, a stany osobowe większości sowieckich jednostek wynosiły maksymalnie 10% początkowego stanu osobowego. Mimo tak szczupłych sił czerwonoarmistów, ostatnie kilometry kwadratowe zachodniego brzegu Wołgi pozostały niezdobyte i Niemcy nie mieli już sił ponawiać kolejnych ataków. Od początku ofensywy w Stalingradzie Wehrmacht stracił około 1000 czołgów, 2000 dział, 1400 samolotów i aż 70 000 zabitych, rannych, wziętych do niewoli, lub zaginionych ludzi. Straty ludzkie były już nie do odrobienia – generał Paulus nie miał kim szturmować ostatnich punktów oporu Sowietów. Nadrzędny cel Hitlera, jakim było pokonanie Stalina w jego własnym mieście, nie został osiągnięty.

Jeden karabin dla jednego żołnierza, towarzysze!
Operacja Uran

Gdy walki o Stalingrad trwały w najlepsze i Niemcy wykrwawiali się próbując dobić Sowietów na zachodnim brzegu Wołgi, dyktator Związku Radzieckiego – Józef Stalin – 13 września wezwał do siebie generałów Wasilewskiego i Żukowa, aby omówić próbę uratowania miasta i odepchnięcia Wehrmachtu jak najdalej na zachód. Starzy generałowie przedstawili wodzowi śmiały i sprytny plan, który miał polegać na uderzeniu na skrzydła przeciwnika, czyli tereny kontrolowane Węgrów, Włochów i Rumunów, a następnie okrążeniu i zniszczeniu 6. Armii. Zamierzano wykorzystać fakt, że Niemcy wgryźli się w Stalingrad, a pilnowanie flanek zostawili słabo uzbrojonym i gorzej wyszkolonym sojusznikom. Sowieci postanowili wykorzystać tę słabość najeźdźców i wykorzystać przeciwko nim ich własną taktykę, która tym razem miała działać na niekorzyść Wehrmachtu.

Szybko przystąpiono do realizacji planu natarcia, a cała operacja otrzymała nazwę „Uran”. Sowieci rozpoczęli ściąganie i rozmieszczanie dodatkowych sił, które miały uderzyć na skrzydła wroga. Na trzech frontach wokół Stalingradu swoje pozycje miało zająć ponad 1 000 000 żołnierzy, 13 000 dział, 900 czołgów i 1100 samolotów, a wszystko to było starannie maskowane przez Armię Czerwoną i sowiecki wywiad. Tymczasem obrońcy Stalingradu musieli radzić sobie przy absolutnym minimum zaopatrzenia, jakie mogło być im dostarczone – w końcu do przeprowadzenia akcji „Uran” potrzebna była ogromna liczba ludzi i sprzętu.

Radzieccy obrońcy Stalingradu
Fotograf nieznany, źródło: Deutsches Bundesarchiv

Armia Czerwona ruszyła do natarcia w gęstej śnieżycy 19 listopada 1942 roku. Ofensywa była prowadzona z dwóch stron, przez 31. Armię od północy i 51. 57. i 64. Armię od południa, przy wsparciu 5. Armii Pancernej, a dowódcami trzech odcinków frontu byli generał porucznik Nikołaj Watutin, generał porucznik Konstantin Rokossowski i generał porucznik Andriej Jeremienko. Atak okazał się mieć piorunujący efekt – Włosi, Węgrzy i Rumuni nie zatrzymali Armii Czerwonej w żadnym miejscu, a ci ostatni wręcz rzucali broń widząc nacierających Sowietów. Okrążanie 6. Armii trwało w najlepsze, a stacjonujący w Stalingradzie generał Paulus nie robił nic, by zatrzymać napastnika przed dalszym oskrzydlaniem Niemców. Podobnie niemieckie dowództwo lekceważyło sygnały o wcześniejszej koncentracji Armii Czerwonej na południe i północ od miasta; Hitler był przekonany że Sowieci nie są już w stanie przeprowadzić żadnej większej ofensywy na wschodnim froncie. Dodatkowo, Führer miał obsesję polegającą na absolutnym zakazie wycofywania się niemieckich żołnierzy z zajętych terytoriów – „Gdzie stanie żołnierz niemiecki , stamtąd go już żadna siła nie ruszy”.

Sowieckie kleszcze wokół 6. Armii zamknęły się 22 listopada 1942 roku. Na terenie o długości ok. 60 km na 40 km zostało okrążonych około 350 000 niemieckich żołnierzy i ich sojuszników. Co rozsądniejsi generałowie Wehrmachtu dostrzegli wtedy ogromne zagrożenie, w jakim znalazła się jedna z ich armii i radzili, aby podjąć próbę przebijania się na zachód, póki nie było zbyt późno. Rozkaz Hitlera był jednak jasny – żadnego odwrotu. 6. Armia miała być zaopatrywana z powietrza przez samoloty Luftwaffe. Rozwiązanie to było de facto wyrokiem śmierci dla niemieckich jednostek w kotle pod Stalingradem, ponieważ siły powietrzne Rzeszy nie miały możliwości, aby zrzucać nawet połowę potrzebnego zaopatrzenia dla ludzi Paulusa. Dodatkowo, rozpoczynała się tam mroźna rosyjska zima, którą to żołnierze musieli znieść bez zimowego ekwipunku.

Model ruin Stalingradu
Autor: Marcin Polak
„Co tym razem przysłali? Czy to woda kolońska?”

25 listopada w kotle wylądował pierwszy Junkers z zaopatrzeniem dla oblężonej 6. Armii. Minister lotnictwa III Rzeszy – Hermann Göring – zmobilizował wszystko, czym dało się latać. Luftwaffe wysłało każdy dostępny transportowiec Ju 52 do zaopatrywania kotła; wyciągnięto z hangarów także stare Ju 86. Do akcji rzucono pilotów wojskowych, uczniów szkół lotniczych, a nawet pilotów Lufthansy. To wszystko nie było wystarczające – w najlepsze dni oblężeni dostawali zaledwie połowę jedzenia i amunicji, które było im potrzebne. Co gorsza, Sowieci wciąż nacierali i z biegiem czasu zmniejszała się liczba lotnisk, gdzie mogły lądować niemieckie samoloty. Sytuacji nie poprawiał fakt, że same dostawy często zawierały bezsensowne produkty – raz „chyba dla żartu” przysłano żołnierzom prezerwatywy, innym razem wodę kolońską, lub papę dachową (!).

6. Armia zaczęła cierpieć głód i zimno. Pozbawieni zimowych ubrań i dostaw żywności, szybko rozpoczęto jedzenie koni, które były siłą pociągową dla ciężkiego sprzętu. Racje żywnościowe były zmniejszane dosłownie z dnia na dzień. Na początku stycznia 1943 roku dzienna racja chleba na głowę wynosiła już tylko 50 g. Żołnierze posuwali się nawet do ekshumacji końskich zwłok, które następnie jedzono – często na surowo. Picie wody z kotła, gdzie wygotowywane były ubrania nie dziwiło nikogo. Po pewnym czasie zaczęto notować przypadki kanibalizmu; Niemcy byli zmuszeni jeść części ciała niedawno poległych kolegów. Nie było jedzenia dla rannych – tylko ci którzy stali na nogach dostawali minimalne ilości jedzenia.

Zimowe umundurowanie było niezbędne przy mrozach dochodzących do -30 stopni Celsiusza
Autor: Zelma / Георгий Зельма, RIA Novosti archive
Powolna śmierć 6. Armii

Na domiar złego, temperatura spadała już grubo poniżej zera i wśród ludzi szerzyły się odmrożenia kończyn. Niektóre instrukcje dowództwa III Rzeszy w tej kwestii brzmiały wręcz groteskowo: jedna z nich mówiła, że w razie odmrożenia należy znaleźć ciepłe jeszcze truchło konia i zanurzyć ręce w jego brzuchu. Nie potrzeba było sowieckich kul, aby wśród Niemców szerzyła się śmierć. Ludzie umierali często – z głodu, z zimna, ze stresu, z wycieńczenia. Kończyły się lekarstwa, a oprócz wielu rannych znoszonych z frontu, lekarze musieli udzielać pomocy Niemcom którzy okaleczali się sami, aby mieć szansę na powrót do domu. Im dłużej trwała agonia 6. Armii, tym przybywało rannych i tym częściej byli oni zostawiani sami sobie, ponieważ brakowało już nawet wody. W kulminacyjnym momencie oblężenia, w piwnicach Stalingradu leżało 40 000 rannych członków Wehrmachtu. Żywi pożerali martwych – żołnierze rozpaczliwie szukali na poległych towarzyszach choćby odrobiny tłuszczu, który (po usunięciu wszy) można było jeść.

Tymczasem Armia Czerwona wciąż ponawiała swoje ataki i obszar kontrolowany przez dogorywającą 6. Armię stopniowo kurczył się. Dla niemieckich żołnierzy jedyną szansą na przeżycie zaczęła być ewakuacja jednym z samolotów Luftwaffe, jednak wrócić do Niemiec mogli tylko wybrani. Na początku bilet do domu otrzymywali wszyscy ranni, lecz potem dowództwo zarządziło ewakuację tylko najlżej rannych, którzy mogli szybko wrócić do walki na innym froncie. Gdy na skutek nieustannej ofensywy Sowietów w kotle zmniejszała się liczba dostępnych lotnisk, Wehrmacht ratował także najzdolniejszych oficerów, aby ci mogli dowodzić gdzie indziej w niedalekiej przyszłości.

Niemiecka armia podjęła próbę przebicia się do oblężonych ludzi gen. Paulusa. Generał pułkownik Hoth otrzymał rozkaz utworzenia dla 6. Armii korytarza ratunkowego na wschód od Donu. Dostał do dyspozycji swoją 4. Armię Pancerną, resztki 4. Armii rumuńskiej i świeżo ściągniętą z Francji 6. Dywizję Pancerną. Początkowo natarcie szło wedle planu i pierwsze 50 km pokonano w niecałe 3 dni. Po pięciodniowej bitwie Hoth złamał także opór Sowietów pod Aksaja i wydawało się, że niemożliwe może się ziścić – Paulusowi meldowano już, że jego ludzie mają wyjść na spotkanie odsieczy. Ofensywa Niemców jednak utknęła, gdy generał pułkownik Jeremienko zdołał naprędce ściągnąć elitarną 2. Armię gwardii. Zbliżał się koniec grudnia, a Hitler wciąż nie wyrażał zgody na próbę przebicia się 6. Armii, na co nalegał generał Erich von Manstein. Większość oblężonych nie miała już złudzeń co do ewentualnego nadejścia spodziewanej pomocy; wyrazem tego były pisane listy, które nigdy nie zostały doręczone do bliskich żołnierzy (przechwycili je Sowieci). Przeważało w nich poczucie zbliżającej się śmierci i co ciekawe, zwątpienie w Hitlera, III Rzeszę i sprawę za którą walczono.

Armia Czerwona na przeróżne sposoby zachęcała Niemców do poddania się. Na pozycje Wehrmachtu zrzucano ulotki, a z głośników zamontowanych na samochodach puszczano szydercze pieśni wzywające do kapitulacji. Jednak mimo tej sprytnej wojny psychologicznej, niewielu Niemców opuściło swoje pozycje oddając się do niewoli.

10 stycznia rozpoczęło się ostatnie radzieckie natarcie na stalingradzki kocioł. W ciągu zaledwie dwóch dni Armia Czerwona zdołała dwukrotnie zmniejszyć obszar zajmowany przez Wehrmacht. Niemcy nie mieli już siły i możliwości by podejmować jakiekolwiek działania zaczepne i szybko umierali nie tylko pod gradem kul, ale także od mrozu i głodu. 21 stycznia Paulus poprosił Hitlera o możliwość kapitulacji dla swoich ludzi – prośba została odrzucona. Führer chciał poświęcić swoją 6. Armię, by reszta sił na Froncie Wschodnim miała czas na ustabilizowanie linii obronnych. Zrealizował za to projekt swoistej arki Noego, w ostatniej chwili wywożąc ze Stalingradu po jednym żołnierzu z każdej dywizji, a samą 6. Armię polecił stworzyć ponownie, w sile 20 dywizji. Oczywiście były to mrzonki, na które Wehrmacht nie miał już ludzi i sprzętu. 29 stycznia Hitler mianował Paulusa feldmarszałkiem, aby ten popełnił samobójstwo zamiast poddać się Sowietom (generał oddał się jednak w niewolę). Pożegnalny meldunek ze sztabu dowodzenia Paulusa został wysłany rano 31 stycznia, gdy Armia Czerwona zdobywała dom pełniący rolę kwatery głównej Niemców. Ostatnie walki trwały do pierwszych dni lutego. W Stalingradzie zapanował spokój…

Początek końca

Do zdobywania Stalingradu przystąpiło 300 000 Niemców, po 3 miesiącach walk i 2,5 miesiąca mrozu i głodu zostało ich około 100 000, a 25 000 ewakuowano. Reszta znalazła tam swoją śmierć – od radzieckiej kuli, bądź pogody. Jeszcze inni dostali się do niewoli, a połowa z nich nie przeżyła pierwszych tygodni u Sowietów. 95% prostych żołnierzy i podoficerów nie przeżyło Stalingradu i ewentualnej niewoli po bitwie. 50% oficerów poległo w czasie walk, lub zmarło po nich. Z kolei 95% najwyższych rangą oficerów przeżyło bitwę i wróciło do ojczyzny. Do Niemiec wróciło tylko 6000 ludzi wziętych do niewoli w trakcie bitwy.

Niemiecki jeniec pod Stalingradem, styczeń 1943 roku
Fotograf nieznany, źródło: Deutsches Bundesarchiv

Klęska pod Stalingradem okazała się być początkiem końca II Wojny Światowej dla nazistowskich Niemiec. III Rzesza walczyła jeszcze przez 27 długich i krwawych miesięcy, tocząc wojnę totalną, którą sama rozpoczęła. A reszta jest już historią…