Tag

zimna wojna

Browsing

Druga połowa XX wieku określana jest mianem Zimnej Wojny, czyli okresu w którym dwa mocarstwa – Stany Zjednoczone i Związek Radziecki prowadziły ze sobą wyścig zbrojeń i wojnę wywiadowczą. Oba te kraje posiadały i rozwijały broń jądrową, która stanowiła o ich sile i miała zapewnić jednej ze stron zwycięstwo w wojnie na wyniszczenie, która według wielu miała szybko nastąpić.

Jednym z najpotężniejszych oręży ówczesnego pola walki były wyposażone w pociski balistyczne okręty podwodne, które operując blisko granicy morskiej wroga teoretycznie mogły – w przypadku potencjalnego konfliktu – zmieść z powierzchni Ziemi całe miasta lub obiekty wojskowe. Okręty te miały znaczenie strategiczne i zarówno ZSRR, jak i USA toczyły technologiczny wyścig o dominację na oceanach.

Jednym z takich okrętów był zwodowany w 1959 roku radziecki K-129, napędzany silnikiem Diesla i uzbrojony w 3 rakiety balistyczne o zasięgu ponad 1000 km. W 1967 roku okręt przeprowadził dwa na patrole Oceanie Spokojnym. Ostatni z nich, trzeci, miał odbyć się na początku 1968 roku i zakończyć się dopłynięciem K-129 do brzegów Hawajów, gdzie znajduje się Pearl Harbor – baza amerykańskiej marynarki. Dowództwo radzieckiej floty rozkazało, aby Pear Harbor znalazł się w zasięgu trzech głowic, które miał ze sobą płynący tam okręt.

K-129 – radziecki okręt uzbrojony w rakiety balistyczne, stworzony według projektu 629A (Golf-II według kodu NATO)
Zdjęcie CIA

Kapitanem K-129 był Vladimir Kobzar, określany wtedy jako jeden z najlepszych oficerów radzieckiej marynarki wojennej. Kapitan wyprowadził okręt w morze 24 lutego 1968, startując z bazy na Kamczatce. Meldunki które wysłał na początku patrolu określały początek misji jako spokojny i bezproblemowy, jednak 8 marca, kiedy od Hawajów radziecki okręt dzieliło 2700 km, K-129 wstrząsnął wybuch który wyrwał w śródokręciu 3-metrową dziurę i błyskawicznie posłał na dno dumę marynarki ZSRR. 98 uwięzionych w nim marynarzy nie miało szans na przeżycie; nie zdążyli nawet wysłać sygnału SOS. Kadłub osiadł na głębokości ok. 5000 m.

Była to największa katastrofa w historii radzieckiej Marynarki Wojennej (tragedia Kurska zdarzyła się już po rozpadzie Związku Radzieckiego) – w jednej chwili stracono całą załogę okrętu wojennego i broń nuklearną, w którą był uzbrojony. Zatonięcie K-129 to także jedno z czterech niewyjaśnionych zniknięć zimnowojennych okrętów podwodnych: także francuskiego Minerve, izraelskiego INS Dakar i amerykańskiego USS Scorpion.

Gdy Sowieci zorientowali się, że kontakt z K-129 został utracony, niezwłocznie wysłano grupę poszukiwawczą na Północny Pacyfik. Akcja zakończyła się fiaskiem; okrętu nie znaleziono, dodatkowo krążące w pobliżu jednostki amerykańskie wzbudziły podejrzenia sowieckich dowódców. Ekipę poszukiwawczą odwołano dopiero 28 kwietnia 1968 roku, rodzinom zaginionych marynarzy wypłacono odszkodowania i wydawać by się mogło że jest to koniec historii K-129.

Amerykański okręt podwodny o napędzie atomowym USS Halibut
Zdjęcie: U.S Navy

Nic bardziej mylnego. Leżący na dnie Pacyfiku okręt podwodny wyposażony w rakiety balistyczne przyciągnął uwagę Amerykanów, którzy chcąc poznać jak najwięcej tajemnic Sowietów za wszelką cenę postanowili znaleźć i sfotografować wrak. Operacja musiała być przeprowadzona w absolutnej tajemnicy, ponieważ K-129 leżał na wodach międzynarodowych. Prezydent USA Lyndon Johnson uznał, że warto zaryzykować.

Od razu pojawił się problem – K-129 leżał na głębokości około 5000 m, podczas gdy amerykańskie okręty podwodne mogły schodzić na maksymalnie 600 m. Opracowano specjalny system podmorskich kamer, które zamontowano na atomowym okręcie podwodnym USS Halibut. Jednostka w największej tajemnicy przypłynęła na Hawaje, skąd miała wyruszyć na poszukiwania K-129, a jej marynarze (oprócz kapitana, pierwszego oficera i oficera wywiadu) przez cały czas trwania operacji nie byli informowani o celu wyprawy – ich przysięga zachowania tajemnicy trwa do dnia dzisiejszego. Projekt poszukiwawczy był finansowany z tajnych kont bankowych, na których znajdowało się 70 mln $.

USS Halibut po wyjściu z Pearl Harbor znajdował się cały czas w zanurzeniu. Do zbadania miał obszar o promieniu 8km; tak duża powierzchnia w połączeniu z głębokością, na jakiej osiadł radziecki okręt (5000m) bardzo utrudniały Amerykanom zadanie. Sposób poszukiwań, tzn. fotografowanie dna wymuszało na Halibucie pływanie tam i z powrotem, podczas gdy zawieszone do niego urządzenie fotografujące pływało 6m nad dnem. Zdjęcia wywoływano od razu na okręcie. Co ciekawe, fotografowie nie wiedzieli czego mieli na nich szukać.

Dwaj prezydenci USA: z lewej Richard Nixon, z prawej Lyndon Johnson
Źródło: Lyndon Baines Johnson Library

Misja Amerykanów była nie tylko trudna, ale i niebezpieczna. Przez dwa tygodnie nad Halibutem krążyła radziecka jednostka, która zrzucała sonarowe ładunki głębinowe szukając prawdopodobnie K-129. Kapitan Halibuta, Charles Moore ukrył wtedy okręt pod warstwą zimnej wody, a wyższa – cieplejsza warstwa odbijała dźwięki sonaru. Tym samym uniknięto wykrycia przez Rosjan, a śmiała misja wywiadowcza pozostała tajemnicą.

20 sierpnia 1968 ryzyko prezydenta Johnsona opłaciło się – krążący na Oceanie Spokojnym USS Halibut natrafił na wrak K-129. Radziecki okręt fotografowano następnie przez trzy tygodnie, wykonując przy tym ponad 32 000 zdjęć które dla Amerykanów okazały się absolutnie bezcenne. Wciąż nie do końca wiadomo, co dokładnie udało się uchwycić, ale po powrocie marynarzy do Pearl Harbor, teczka z fotografiami K-129 trafiła przez ręce oficera wywiadu prosto do rąk prezydenta.

Statek Glomar Explorer, który podjął próbę podniesienia K-129
Zdjęcie U.S. Government

Ta niezwykle udana akcja wywiadowcza to wciąż nie koniec historii K-129. W styczniu 1969 roku prezydentem USA został Richard Nixon, który gdy tylko zobaczył zdjęcia radzieckiego wraku, chciał więcej. Nixon zdawał sobie sprawę, że to co znajdowało się wciąż w radzieckim okręcie (m. in księgi szyfrów, rakiety balistyczne), mogło być dla Stanów Zjednoczonych bezcenne, szczególnie ze względu na zimnowojenny wyścig zbrojeń i wojnę wywiadowczą. Rozpoczęła się operacja o kryptonimie Azorian (czasem mylnie nazywany „projektem Jennifer”).

Pod przykrywką wyprawy po leżące na dnie oceanu szlachetne kruszce, nad wrak K-129 wysłano statek górniczy Glomar Explorer. Posiadał on wewnątrz basen, w którym planowano umieścić radziecki okręt po jego wydobyciu. Cała operacja oczywiście i tym razem była tajemnicą państwową. 11 lipca 1974 Glomar Explorer zakotwiczył nad K-129 i rozpoczęto budowę podwodnego rusztowania łączącego statek z pojazdem ratowniczym Clementine, który znalazł się nad wrakiem. Opuszczanie platformy trwało 2 dni i gdy stalowe kleszcze chwyciły K-129, rozpoczęło się podnoszenie kolosa.

Według relacji Amerykanów, 1500 metrów nad dnem zdarzyła się katastrofa – część chwytaków pękła i 2/3 wraku spadło z powrotem na dno. Reszta okrętu została dostarczona do Stanów Zjednoczonych. Nie do końca wiadomo, co dokładnie udało się wydobyć, ale można podejrzewać że oprócz rakiet balistycznych były to sowieckie książki szyfrów. Wiadomo, że w wydobytej części K-129 odkryto szczątki 6 sowieckich marynarzy, które zostały zgodnie z morską tradycją pochowane w morzu. Pochówek sfilmowano, aby kiedyś pokazać go światu w przypadku końca Zimnej Wojny.

Rok później nieznani sprawcy splądrowali pracownię Howarda Hughesa, miliardera który współpracował z CIA i materiały projektu Azorian przedostały się do mediów. Jak można się domyślać, po ich ujawnieniu Rosjanie byli wściekli.

Oficjalne dokumenty odnośnie obu operacji są wciąż utajnione (w 2010 roku pokazano opinii publicznej część z nich), jednak sfotografowanie i częściowe wydobycie radzieckiego okrętu są uznawane za jeden z dwóch – trzech największych sukcesów amerykańskiego wywiadu podczas Zimnej Wojny.

Nagranie pogrzebu sześciu marynarzy K-129 z części wraku wydobytego przez Amerykanów:

W ćwiczeniach miało wziąć udział ok. 45 000 ludzi, 600 czołgów, 500 dział, 320 samolotów i 6000 innych pojazdów. Żołnierze wybrani do udziału w teście w Tockoje zostali wcześniej starannie wyselekcjonowani i zobowiązani do zachowania tajemnicy o ich udziale w sprawdzeniu nowego rodzaju broni. W nagrodę zaoferowano im wypłatę żołdu na trzy miesiące wprzód.

Radzieccy dowódcy chcieli, aby miejsce ćwiczeń maksymalnie symulowało wyżynny, zalesiony teren Niemiec Zachodnich. Poprzednie testy nuklearne przeważnie miały miejsce na nizinach Kazachstanu, jednak tym razem wybrano okolice wsi Tockoje, które były wykorzystywane jako poligon już w XVIII wieku. Wszystko mieli oglądać, ukryci w schronie atomowym, sowieccy przywódcy – Georgij Żukow (inicjator ćwiczeń), marszałek Konstanty Rokossowski, Aleksandr Wasilewski i Iwan Koniew.

14 września 1954 roku w okolicy Tockoje wiał duży wiatr, osiągający prędkość 20 m/s. O godzinie 9:33 bombowiec Tu-4 zrzucił bombę atomową „Tatiana” na poligon z wysokości 8000 m. Po 45 sekundach lotu nastąpił wybuch na wysokości 350 m, a 5 minut później rozpoczął się ostrzał artyleryjski atakowanego obszaru. Bomba, którą zrzucono na Tockoje, miała moc 40 kiloton, czyli tyle co 2-3 bomby „Little Boy” które Amerykanie zrzucili 9 lat wcześniej na Hiroszimę. Eksplozję było widać z odległości 50 km od miejsca wybuchu.

Bombowiec strategiczny Tu-4
Bombowiec strategiczny Tu-4
Źródło: Monino98 via Wikimedia Commons

Zniszczenia dokonane na rosyjskim poligonie były straszliwe. Na obszarze do 300 metrów od epicentrum nie było niczego co przetrwałoby wybuch, ląd był całkowicie wypalony, a z drzew zostały tylko kikuty. W promieniu do 5 kilometrów spłonęły wsie – na szczęście ich mieszkańców wcześniej ewakuowano.

W tamtym czasie wojenna doktryna Związku Radzieckiego (tak samo jak doktryna amerykańska) całkowicie błędnie zakładała użycie broni nuklearnej tak samo jak broni konwencjonalnej, to znaczy jak zwykłego ostrzału artyleryjskiego po którym mógł nastąpić atak piechoty. Dlatego też już 3 godziny po wybuchu do skażonej strefy z dwóch stron weszło radzieckie wojsko. Ci, którzy znaleźli się najbliżej epicentrum zmarli krótko po zakończeniu ćwiczeń w bazie w Tockoje, cierpiąc z powodu choroby popromiennej. Ogromna liczba pozostałych żołnierzy zmarła później przez choroby nowotworowe, a praktycznie wszyscy z nich odnieśli inne negatywne skutki zdrowotne.

Radziecka armia nie była kompletnie przygotowana na późniejsze negatywne skutki zdrowotne które dotknęły ludzi uczestniczących w ćwiczeniach. Napromieniowanych żołnierzy powinno było się natychmiast umyć i odkazić, jednak komuniści nie zrobili żadnej z tych rzeczy. Co gorsza, dzień przed wybuchem na poligonie wydano im nowe mundury, które potem zostały napromieniowane i niektórzy wojskowi nosili je nawet kilka lat później.

Marszałek Gieorgij Żukow
Marszałek Gieorgij Żukow
P. Bernstein via Wikimedia Commons

Niestety, bomba nuklearna którą zrzucono na Tockoje miała także straszliwe skutki dla ludności cywilnej. Podczas eksplozji wiał silny wiatr i chmura radioaktywna, niesiona na wysokości nawet 15 km, zdołała polecieć nawet tysiące kilometrów dalej, aż do Nowosybirska. Wśród mieszkańców wzrosło zachorowanie na raka i skutki ćwiczeń na poligonie Tockoje były widoczne przez lata po ich zakończeniu.

Związek Sowiecki nie tylko nie zamierzał pomóc tym ludziom, ale także każdemu z żołnierzy zabronił mówić o ćwiczeniach w Tockoje przez 25 lat. Ci z nich, którzy przeżyli i udali się do lekarza, byli odsyłani z kwitkiem ponieważ w ich dokumentach były wpisane zupełnie sfałszowane dane dotyczące historii służby podczas feralnego dnia we wrześniu 1954 roku.

Komunistyczne państwo całkowicie zignorowało ludzi, na których dokonało tak potwornej zbrodni. Jak się okazało, ta niekompetencja i pogarda dla ludzkiego życia przyczyniły się do późniejszego upadku tego socjalistycznego systemu – jednak na to potrzeba było jeszcze aż 37 lat zimnej wojny pomiędzy atomowymi mocarstwami.