Abrams do służby wszedł w latach 80. XX wieku, zastępując leciwego już wtedy M60. Od tego czasu M1 walczyły między innymi w Zatoce Perskiej, w Bośni, Afganistanie i Iraku, za każdym razem dobrze sprawdzając się w boju i będąc niezastąpionym wsparciem piechoty. W 2016 roku Abrams pozostaje podstawowym czołgiem używanym przez US Army i Marines, a także armii Egiptu, Kuwejtu, Iraku, Arabii Saudyjskiej i Australii.
M1A2 Źródło: Wikimedia Commons, Domena Publiczna
2. Koszt produkcji
Do tej pory zbudowano ponad 10 000 maszyn w trzech głównych wersjach wyposażeniowych: M1, M1A1 i M1A2. Abramsy są wciąż rozwijane i przez prawie 40 lat dodano do nich nowe elementy pancerza, broni i innego sprzętu. Ten 60-tonowy czołg jest wyposażony w 1500-konny silnik, który jest zdolny rozpędzić go do prędkości 70 km/h. W 1999 roku koszt wytworzenia jednego M1 wynosił ponad 5 milionów $.
M1 Abrams strzela ze swojego działa 120 mm Źródło: Wikimedia Commons, Domena Publiczna
3. Pierwszy sprawdzian bojowy
Dla Abramsów pierwszym poważnym testem była operacja Pustynna Burza w 1991 roku. Amerykańskie czołgi okazały się być ekstremalnie efektywne w warunkach bojowych i spowodowały ogromne straty wśród irackich maszyn. Irakijczycy stracili około 2000 czołgów, podczas gdy M1 Abrams zniszczono zaledwie 9 – przy czym 7 przez omyłkowe otworzenie ognia do własnych pojazdów, a 2 zniszczone przez własne załogi, aby zapobiec ewentualnemu przejęciu czołgów przez Irakijczyków. Można było powiedzieć, że jedyne zagrożenie dla Abramsa na polu bitwy stanowił drugi Abrams, lub inna amerykańska maszyna.
Źródło: www.reddit.com
4. Przewaga poprzez zasięg
Podczas Wojny w Zatoce Perskiej czołgi M1 Abrams uzyskiwały trafienia z odległości ponad 2500 metrów, co nie pozostawiało szans wrogim czołgom konstrukcji radzieckiej, których zasięg nie przekraczał 2000 metrów. Były one niszczone zanim same mogły otworzyć ogień do nieprzyjaciela.
5. Silnik paliwożerny, ale za to cichy
Silnik turbowałowy w który zaopatrzone są Abramsy jest stosunkowo cichy, co przełożyło się na nadanie tym kolosom przydomka „Whispering Death”, czyli „Szepcząca Śmierć”.
Źródło: tumblr.com
6. Cele nie tylko naziemne
Podstawową armatą czołgu M1 jest działo M68A1 105 mm, a wersji M1A1 i M1A2 – gładkolufowa M256 120 mm (zobacz ćwiczenia strzeleckie Abramsów na Litwie). Armata M256 teoretycznie ma możliwość zestrzeliwania samolotów lecących na niskim pułapie, jednak nie zostało to przetestowane w warunkach bojowych. Warto wspomnieć o przydatnej zdolności ofensywnej czołgów Abrams, jaką jest umiejętność strzelania w trakcie jazdy dzięki wbudowanemu stabilizatorowi celownika.
Źródło: tumblr.com
7. Pancerz czołgu
Czołg zabezpiecza wielowarstwowy pancerz kompozytowy, czyli połączenie stalowych płyt z bloczkami ceramicznymi. M1A1HA i M1A2 zostały wyposażone w pancerz ze zubożonego uranu. Kombinacja ta może powstrzymać prawie każdy pocisk wystrzelony w kierunku Abramsa (amerykańska Hellfire ma zdolność przebicia tego pancerza). Warto jednak wspomnieć o jednej rzeczy. Po obaleniu Husseina USA przekazały Irakowi 140 czołgów M1A1-SA, czyli wersję bez wspomnianego pancerza wzbogaconego o uran. Obecnie (początek 2016 roku) już 30 z nich zostało zniszczonych przez islamskie bojówki, w tym większość przez wystrzelenie przeciwpancernego pocisku kierowanego.
8. Ochrona pojazdu podczas walk w mieście
M1 Abrams (a raczej jego załoga) może przetrwać atak biologiczny lub chemiczny i ma możliwość wypuszczenia zasłony dymnej, dzięki której jest trudniejszy do zlokalizowania na polu bitwy. Doświadczenia wyniesione z walk w terenie zabudowanym wymusiły doposażenie Abramsów o dodatkową ochronę boków czołgu i jego podwozia. Stworzono system TUSK (Tank Urban Survivability System, czyli System Przetrwania Czołgu w Mieście) który zapewniał lepszą ochronę wozu przed ręcznymi wyrzutniami granatów i minami. TUSK to przede wszystkim pancerz reaktywny, zdalnie sterowany karabin, kamera 360 stopni dla dowódcy, zapewnienie łączności dowódcy czołgu i pobliskiej piechoty, a także wiele innych. Do 2008 roku wszystkie Abramsy stacjonujące w Iraku zostały wyposażone w TUSK. Obecnie na jednostkach montuje się ulepszony system obrony w terenie zabudowanym, TUSK-2.
Abrams uzbrojony w TUSK
Na swoim szlaku bojowym czołgi M1 Abrams dowiodły swojej skuteczności i jak na razie nie ma planów zastąpienia ich nowszym egzemplarzem, jednak istniejące jednostki są ciągle ulepszane. Zapraszam do zerknięcia na urywki wideo:
Dwoje głównych bohaterów na zdjęciu to ówczesna studentka stomatologii Greta Friedman i marynarz George Mendonsa. Na pierwszy rzut oka scena przedstawia ich romantyczny pocałunek. Otóż nic bardziej mylnego – Greta nie znała George’a aż do tamtego momentu. Gdy ogłoszono kapitulację Japonii, marynarz był na Times Square na randce ze swoją przyszłą żoną Ritą.
Pocałunek na Times Square Źródło: wikimedia.org, zdjęcie: Alfred Eisenstaedt
Szczęśliwy z powodu zakończenia wojny i bedący już po kilku drinkach George chwycił stojącą blisko niego nieznajomą studentkę i skradł jej długiego całusa. Jak póżniej wspomniała głowna bohaterka zdjęcia, właściwie to nie była ona zbyt zadowolona z całej sytuacji i nie odwzajemniła pocałunku (podobno nawet spoliczkowała marynarza).
George Mendonca i Greta Friedman na Rhode Island, 2009 Źródło: Josh23, Wikimedia Commons
Przez dekady tożsamość Grety i George’a pozostawała nieustalona, a na dodatek wielu osób fałszywie identyfikowało siebie jako jedną z osób na zdjęciu. Dopiero w latach 80. XX wieku z pomocą naukowej analizy fotografii potwierdzono nazwiska całującej się pary. Podobnie próbowano ustalić dokładną godzinę zrobienia zdjęcia, ponieważ Eisenstaedt nie pamiętał kiedy dokładnie je uchwycił. Naukowiec Donald W. Olson na podstawie ułożenia promieni słonecznych w kadrze ustalił moment zrobienia fotografii na 17:51 po południu.
George i Greta spotkali się potem wielokrotnie, przeważnie na paradach i innych uroczystościach na które byli zapraszani. Po 67 latach od zrobienia pamiętnego zdjęcia pojawili się ponownie na Times Square. Na ich cześć powstała seria pomników, nazwanych Unconditional Surrender (ang. „Bezwarunkowa Kapitulacja”). Greta Friedman zmarła 8 września 2016 w Richmond, w Wirginii. George Mendonsa zmarł 17 lutego 2019 roku, na dwa dni przed swoimi 96 urodzinami.
14 sierpnia 2015 roku, w 70. rocznicę kapitulacji Japonii, słynny pocałunek został powtórzony na Times Square:
„Bismarck” i jego bliźniaczy okręt „Tirpitz” były największymi pancernikami zbudowanymi kiedykolwiek w Europie, posiadając długość ponad 250 metrów, maksymalną prędkość 30 węzłów, a liczebność załogi wynosiła 108 oficerów i ok. 2000 marynarzy. Bismarck był uzbrojony w osiem dział 380 mm, dwanaście dział 150 mm, szesnaście dział 105 mm, szesnaście dział 37 mm i dwanaście 20 mm działek przeciwlotniczych. Był solidnie opancerzony (pancerz boczny miał grubość 320 mm) i dysponował czterema samolotami zwiadowczymi. „Bismarck” był uważany za bardzo poważne zagrożenie dla floty Wielkiej Brytanii.
Bismarck w 1941 Źródło: Bundesarchiv, Bild 193-04-1-26, Wikimedia Commons
Plany III Rzeszy
Okręt został włączony do niemieckiej Kriegsmarine w grudniu 1940 roku, na początku II Wojny Światowej. „Bismarck” miał wziąć udział w Bitwie o Atlantyk i walczyć przeciwko alianckim konwojom zaopatrzeniowym. W tamtym okresie Wielka Brytania była wysoce zależna od wspomnianych konwojów wysyłanych głównie z USA. Niemiecka Kriegsmarine próbowała zachwiać potencjałem ekonomicznym Wielkiej Brytanii poprzez atakowanie morskich dostaw dla Brytyjczyków. W tym celu Niemcy wysyłali na Atlantyk okręty korsarskie, tzw. rajdery. Od stycznia do marca 1941 podczas operacji „Berlin”, pancerniki „Scharnhorst” i „Gneisenau” zatopiły 22 Alianckie statki handlowe. Niemieckie dowództwo uznało to za sukces i byli pewni, że „Bismarck” okaże się jeszcze bardziej skuteczny. Planowano powtórzyć tę operację, a skład grupy uderzeniowej miał zostać powiększony do czterech okrętów – do „Scharnhorsta” i „Gneisenau” miały dołączyć potężne „Bismarck” i „Tirpitz”.
„Bismarck” w grudniu 1940 Źródło: bismarck-class.dk
Niestety, aż trzy z nich nie osiągnęły na czas zdolności bojowej. „Tirpitz” miał być gotowy przed jesienią 1941, „Gneisenau” został storpedowany przez Brytyjczyków podczas naprawy w Breście (a na dodatek jeszcze zbombardowany), a „Scharnhorst” czekała naprawa boilerów. Dowództwo niemieckiej marynarki musiało zmienić swoje plany i skorzystać z „Bismarcka” wraz z ciężkim krążownikiem „Prinz Eugen”.
Kurs na Atlantyk
Po testach i treningach w Zatoce Gdańskiej między wrześniem 1940, a kwietniem 1941 „Bismarck” był gotowy do walki. Nadszedł czas – pancernik „Bismarck” i ciężki krążownik „Prinz Eugen” miały za zadanie dotrzeć do Oceanu Atlantyckiego i rozpocząć polowanie na konwoje zaopatrzeniowe Aliantów.
18 maja 1941 roku rozpoczęła się Operacja Rheinübung. Admirał Günther Lütjens osobiście przejął dowodzenie nad zespołem okrętów. Wiedział on, że kluczem do powodzenia całej operacji było pozostanie niezauważonym do czasu osiągnięcia Atlantyku, gdzie czekało już na nich jedenaście okrętów zaopatrzeniowych i kilka samolotów rozpoznania meteorologicznego.
19 maja „Bismarck” opuścił Gdynię i kierował się na Cieśninę Duńską. Niedługo potem dołączył do niego „Prinz Eugen” i sześć niszczycieli eskorty. Już dzień później grupa została zauważona przez neutralny szwedzki krążownik HMS „Gotland”. Szwecja momentalnie poinformowała o odkryciu brytyjską ambasadę. Brytyjska Royal Navy rozpoczęła poszukiwania „Bismarcka” – jego misja nie była już sekretem dla Aliantów.
22 maja po jednodniowym postoju we fiordzie w Bergen i odesłaniu eskorty, „Bismarck” i „Prinz Eugen” w pośpiechu kierowały się w stronę Islandii. Niemiecki wywiad bagateliował zagrożenie ze strony brytyjskiej Royal Nay i twierdził, że dwa okręty nie były poszukiwane przez Brytyjczyków. Jak się później okazało, byli w całkowitym błędzie.
Dwa brytyjskie ciężkie krążowniki – HMS „Suffolk” i HMS „Norfolk” patrolowały Cieśninę Duńską, kiedy „Suffolk” zauważył niemieckie okręty. Szybko dołączył do niego „Norfolk” i rozpoczęły śledzenie „Bismarcka” i „Prinz Eugen”, starając się kryć we mgle. Brytyjczycy nie nawiązali wymiany ognia, ponieważ oczekiwali wsparcia.
Pomoc nadeszła szybko – krążownik liniowy HMS „Hood” i pancernik HMS „Prince of Wales” patrolowały obszar niedaleko Islandii i ruszyły do walki zaraz po otrzymaniu meldunku o znalezieniu niemieckich okrętów. „Hood” był dumą i okrętem flagowym floty Wielkiej Brytanii, najpotężniejszym okrętem swojej klasy i jednym z największych okrętów wojennych na świecie.
Brytyjski krążownik liniowy HMS „Hood” Żródło: Allan C. Green, Adam Cuerden via Wikimedia Commons
Hood idzie na dno
24 maja rozpoczęła się Bitwa w Cieśninie Duńskiej. Niemiecki pancernik „Bismarck” i ciężki krążownik „Prinz Eugen” starły się z brytyjskim krążownikiem liniowym HMS „Hood” i pancernikiem HMS „Prince of Wales”, które zdecydowały się przyjąć bitwę nie czekając na posiłki.
Już 6 minut po wystrzeleniu pierwszej salwy, „Hood” został fatalnie trafiony pociskiem z „Bismarcka”. Ogromna eksplozja rozerwała tył okrętu. Duma Wielkiej Brytanii, okręt flagowy brytyjskiej Marynarki Wojennej zatonął w trzy minuty razem z 1418-osobową załogą. Przyczyną tak szybkiej i nieoczekiwanej eksplozji było prawdopodobnie trafenie w komory amunicji.
HMS „Prince of Wales” był zmuszony wycofać się z miejsca bitwy, lecz przedtem zdołał trafić „Bismarcka” kilka razy. Jedno z tych uderzeń spowodowało wyciek paliwa i ograniczenie maksymalnej prędkości okrętu. Jednak Niemcy utracili swoją największą przewagę – zaskoczenie. Brytyjczycy wiedzieli gdzie dokładnie znajduje się „Bismarck” i jego kurs na Atlantyk stracił w tamtej chwili sens. Jedyną szansą niemieckiego pancernika był odwrót do okupowanej Francji, gdzie okręt mógł być naprawiony.
Lütjens rozkazał nieuszkodzonemu „Prinz Eugen”, aby ten samotnie kontynuował próbę przedarcia się na ocean. W tym samym czasie „Bismarck” tropiony był przez HMS „Norfolk”, HMS „Suffolk” i uszkodzonego HMS „Prince of Wales”, które widziały ślad paliwa pozostawiany przez niemiecki pancernik. Dowództwo brytyjskiej Royal Navy, zszokowane utratą „Hooda”, nakazało zlokalizowanie i zniszczenie „Bismarcka” za wszelką cenę używając do tego każdej dostępnej w pobliżu jednostki. 24 maja o 22:00 brytyjskim bombowcom udało się nawiązać odległość bojową z niemieckim pancernikiem, a nawet uzyskać jedno trafienie torpedą – nie spowodowało to jednak żadnych większych zniszczeń. Wydawać się mogło, że wielki okręt mógł uciec ścigającym go siłom, jednak brytyjska formacja Force H już nadciągała, aby przeciąć drogę uszkodzonemu pancernikowi. W jej skład której wchodziły między innymi lotniskowiec HMS „Ark Royal”, krążownik liniowy HMS „Renown” i lekki krążownik „Sheffield”.
„Będziemy walczyć do ostatniego pocisku”
26 maja samolot-amfibia Catalina zlokalizowała „Bismarcka”, który kierował się na wschód i nie znajdował się jeszcze pod parasolem ochronnym niemieckiej Luftwaffe. Tego samego dnia z pokładu lotniskowca HMS „Ark Royal” wystartowały dwie grupy samolotów, które zaatakowały niemieckiego kolosa. Druga fala brytyjskich samolotów uzyskała trzy trafienia, co spowodowało niezdolność do sterowania okrętem. „Bismarck” obrał niekontrolowany kurs na zachód, czyli dokładnie w kierunku ścigającej go Marynarki jej Królewskiej Mości. Lütjens powiadomił niemieckie dowództwo: „Okręt niezdolny do manewrowania. Będziemy walczyć do ostatniego pocisku. Niech żyje Führer”. Wielki pancernik, jeden z najpotężniejszych okrętów wojennych na świecie i pogromca „Hooda” dryfował czekając na swój koniec.
o 22:37 polski niszczyciel ORP Piorun, jeden z okrętów które dołączyły do pościgu, zauważył „Bismarcka”. Kontakt szybko się urwał, jednak niedługo później niemiecki pancernik został zauważony przez inne niszczyciele z brytyjskiej 4 flotylli. Po krótkiej wymianie ognia nie zanotowano poważnych uszkodzeń po obu stronach, jednak był to początek końca dla niemieckiego kolosa.
„Tirpitz” – bliźniaczy okręt „Bismarcka” Grafika z gry „World of Warships”, źródło: http://worldofwarships.eu/
Następnego dnia duma niemieckiej marynarki stoczyła swoją ostatnią walkę. Zaatakowany przez cztery okręty – HMS „Norfolk”, HMS „King George V”, HMS „Rodney” i HMS „Dorsetshire”. Po 96 minutach i przyjęciu ponad 300 trafień, najpotężniejszy okręt swojego czasu w Europie zamilkł. Krążownik HMS „Dorsetshire” odpalił w jego kierunku torpedy, które doszły celu i „Bismarck” zatonął w kilka minut. Zginęło ponad 2100 ludzi.
Po Bitwie
Zatopienie „Bismarcka” było końcem pewnej ery w Kriegsmarine i punktem zwrotnym podczas wojny toczonej na Atlantyku. Brytyjczycy zniszczyli wiele niemieckich okrętów zaopatrzeniowych, co poskutkowało porzuceniem przez Niemców planów korsarskich rajdów okrętów nawodnych. Dla Aliantów zatopienie „Bismarcka” zbliżyło ich do usunięcia zagrożenia w postaci niemieckiej Kriegsmarine i zabezpieczenia morskich konwojów, a co za tym idzie – wygrania II Wojny Światowej. Po bitwie brytyjski admirał John Tovey powiedział:
„Bismarck stoczył niezwykle odważną walkę wobec niemożliwej wygranej, godną dawnych dni Cesarskiej Niemieckiej Marynarki Wojennej i spoczął dumnie powiewając podniesioną flagą”.
Jest to historia męskości, poświęcenia, wierności i honoru. Obie strony – zarówno brytyjscy, jak i niemieccy marynarze dopełnili swój obowiązek do końca. Szkoda tylko, że ci drudzy walczyli po to aby zniewolić tych pierwszych.
Dodatkowe fakty:
„Bismarck” chciał prawdopodobnie poddać się trzy razy podczas bitwy. Znaki te były zignorowane.
Istnieje hipoteza, że admirał Lütjens dostał rozkaz zniszczenia okrętu i wykonał go. Wtedy ogromna eksplozja, która zatopiła pancernik, byłaby wyjaśniona wybuchem w jego wnętrzu.
„Niezatapialny Sam” to kot, który był w posiadaniu niemieckiego marynarza na „Bismarcku”. Uratowany przez Brytyjczyków z HMS „Cossack”, mieszkał tam do października 1941 kiedy to okręt został zniszczony przez U-Bota. Sam został przeniesiony na znany nam HMS „Ark Royal”, a lotniskowiec skończył w ten sam sposób. Wtedy też Sam został usunięty z Royal Navy i zamieszkał w Belfaście w domu marynarza. Kot ten przeżył wszystkie okręty, na których się znajdował.
Polecam spojrzeć na filmik przedstawiający model „Bismarcka” w grze World of Warships, jest tu bardzo dobrze odwzorowany:
W tym miejscu kończę artykuł, wszelkie komentarze i uwagi będą mile widziane. Po więcej zapraszam także na
Końcówka XIX wieku miała być dla Rosji okresem ekspansji politycznej i gospodarczej w Azji. W 1891 roku ułożono pierwszy podkład kolei transsyberyjskiej, która miała połączyć Ural z Władywostokiem, głównym rosyjskim portem na Dalekim Wschodzie. Jednocześnie Rosjanie zdecydowali się znaleźć nowy, niezamarzający port dla floty operującej na Oceanie Spokojnej. We Władywostoku nie było ani potrzebnej okrętom infrastruktury, ani wykwalifikowanych robotników stoczniowych i inżynierów. Fiaskiem skończyły się zarówno próby założenia bazy w Cieśninie Koreańskiej, jak i dzierżawy portu na wschodnim wybrzeżu Korei. Jednak w marcu 1898 roku Rosjanom udało się wydzierżawić od Chin Półwysep Liaotuński z bazą morską, któremu nadano nazwę Port Artur. Jak się później okazało, wybór Port Artur na bazę marynarki był najgorszym z możliwych. Infrastrukturę trzeba było budować od zera, fortyfikacje były zniszczone, wejście do bazy było wąskie i płytkie. Małe miasto było zbyt ubogie by nagle przyjąć i utrzymać kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy, więc wodę i żywność trzeba było importować z Chin i Japonii. Problem Port Artur doskonale obrazował bylejakość i bałagan panujący w ówczesnej carskiej Rosji, a szczególnie w jej armii.
Rosyjski pancernik Sewastopol w Port Artur, maj 1904 http://navsource.narod.ru via Wikimedia Commons
Naturalnym konkurentem Rosji w Azji Wschodniej była Japonia. Do połowy XIX wieku rządzony przez Cesarza kraj kontrolowali Amerykanie i Brytyjczycy, którzy narzucali mu niekorzystne dla Japończyków umowy handlowe. Jednak po 1868, czyli tzw. Restauracji Meiji, Kraj Kwitnącej Wiśni szybko zmodernizował się i stał się regionalnym mocarstwem. Utworzono liczne, dobrze wyposażone i świetnie wyszkolone wojsko. Chlubą japońskiego społeczeństwa powoli stawała się jego flota – od 1882 do 1890 roku do służby weszły 32 okręty o łącznej wyporności 30 000 ton. Tymczasem w Rosji bagatelizowano rosnące zagrożenie ze strony Japonii. Car przychylał się do zdania attaché wojskowego w Korei, który twierdził że „miną dziesięciolecia, może stulecia, póki armia japońska stanie w jednym szeregu z najsłabszą armią europejską”. Czas pokazał, jak bardzo się mylił…
Rosja i Japonia nie mogły porozumieć się odnośnie podzielenia między sobą stref wpływów w Korei i Mandżurii, więc w 1902 roku Japonia zawarła antyrosyjski sojusz z Wielką Brytanią. W 1903 roku japoński sztab rozpoczął energiczne przygotowania do wojny; zakładano szybkie unicestwienie floty przeciwnika, a następnie przeprowadzenie inwazji na Koreę. Tymczasem w Petersburgu lekceważono japońską mobilizację. Dominował nawet pogląd, aby pozwolić Japończykom wejść do Mandżurii i tam ich rozbić. Car i jego doradcy wierzyli, że w razie konfliktu będą mogli szybko przerzucić siły na wschód dzięki kolei transsyberyjskiej.
Atak na Port Artur i koniec rosyjskiej floty Pacyfiku
W nocy z 8 na 9 lutego japońska flota nieoczekiwanie zaatakowała rosyjskie okręty stojące w Port Artur. Poważnie uszkodzono dwa pancerniki i krążownik, jednak plan zatopienia rosyjskiej floty nie udał się. Jednocześnie armia lądowa przypuściła desant na koreańskie Czemulpo, gdzie przy okazji zatopiono rosyjski krążownik „Warjag” i kanonierkę „Koriejec”.
Japońska flota zablokowała i zaminowała Port Artur. Po napłynięciu na miny zatonęły: rosyjski stawiacz min „Jenisiej”, krążownik „Bojarin” i pancernik „Pietropawłowsk” (na tym ostatnim zginęli dowódca portu, wiceadmirał Stiepan Makarow i słynny malarz Wasilij Wierieszczagin). Także japońskie okręty nie uniknęły zniszczeń spowodowanych wpłynięciem na miny; stracono między innymi pancerniki „Hatsuse” i „Yashima”, a także krążownik „Yoshino”, który zderzył się z innym krążownikiem tej klasy.
Rosyjski pancernik „Oslabja”, pierwszy okręt zatopiony pod Cuszimą Źródło: Wikimedia Commons
1 maja Japończycy przypuścili desant na Mandżurię. Szybko rozprawili się z nielicznymi rosyjskimi obrońcami i niedługo później odcięli Port Artur. 17 lipca japońska piechota była już pod bazą i rozpoczęła ostrzał artyleryjski rosyjskiego portu. Rosyjski admirał Witthoft zarządził przeniesienie okrętów stacjonujących w obleganych porcie do Władywostoku, jednak jego siły (6 pancerników, 4 krążowniki, 8 torpedowców) zostały doścignięte przez flotę generała Togo (4 pancerniki, 6 krążowników i torpedowce). W trakcie bitwy zginął rosyjski dowódca, a jedynie kilka jego jednostek zdołało uniknąć zniszczenia i zawróciło do Port Artur. Dodatkowo, 14 czerwca w Cieśninie Koreańskiej został rozgromiony dywizjon kontradmirała Karla Jensena, który nie wiedział o porażce sił z Port Artur. Tym sposobem Rosyjska flota na Pacyfiku przestała istnieć (!). Niedługo potem, po morderczym oblężeniu, gdzie do ataku użyto między innymi olbrzymich moździerzy kal. 280mm (które wystrzeliwały pociski o masie 220 kg) Japonia zdobyła Port Artur.
Wyprawa przez pół świata
W momencie gdy padł Port Artur, u wybrzeży Madagaskaru znajdowały się rosyjskie okręty, które we wrześniu 1904 roku wypłynęły z bałtyckiego portu w Lipawie i szły na odsiecz siłom na Pacyfiku. Jeszcze na początku wojny z Japonią car i jego doradcy podjęli decyzję, by w stronę Japonii wysłać tzw. II Eskadrę Oceanu Spokojnego. Jej dowódcą został admirał Zinowij Rożestwienski.
Od samego początku wyprawy wszystko szło nie tak, jak powinno. Stan okrętów i wyszkolenie marynarzy było tragiczne, a dla niektórych jednostek, pośpiesznie wprowadzanych do służby pierwszym sprawdzianem był rejs do Azji Wschodniej. Około 30% załóg stanowili rezerwiści, a pozostałą większość – poborowi, którzy kompletnie nie mieli doświadczenia na morzu. Nastroje wśród kadry oficerskiej najlepiej obrazuje wypowiedź komandora Nikołaja Buchwostowa, dowódcy pancernika „Imperator Aleksandr III”: „Zwycięstwa nie będzie (…) za jedno tylko ręczę: będziemy wszyscy musieli umrzeć, nie poddamy się na pewno!”.
Wiceadmirał Zinowij Rożestwienski, rosyjski dowódca pod Cuszimą Źródło: Wikimedia Commons
Dowództwo rosyjskiej marynarki od początku wiedziało, że zanim II Eskadra dotrze do wschodniego wybrzeża Rosji, Port Artur już dawno upadnie, dlatego planowano przedrzeć się do Władywostoku i traktować go jako bazę wypadową do dalszych działań przeciwko Japonii. Tak naprawdę była do misja samobójcza, ponieważ kontakt z okrętami japońskimi był prawie pewny, a Władywostok nie dysponował zapleczem technicznym zdolnym usunąć ewentualne uszkodzenia okrętów. Car wysłał okręty na pewne zniszczenie, ponieważ chciał utrzymać opinię publiczną w przekonaniu, że sytuacja na wschodzie była pod kontrolą.
Rejs floty Rożestwienskiego miał rozpocząć się na Bałtyku, wieść przez Atlantyk, Przylądek Dobrej Nadziei i zakończyć 18 tys. mil morskich dalej, w Cieśninie Koreańskiej. Wydzielony eszelon złożony z mniejszych jednostek miał popłynąć krótszą drogą, przez Morze Śródziemne i Kanał Sueski. Przemieszczenie rosyjskiej floty było ogromnym przedsięwzięciem, wymagającym m. in. zakupu 500 000 ton węgla w Niemczech, wynajęcia flotylli norweskich statków handlowych do przeprowadzenia okrętów przez Morze Północne i zmobilizowania carskiej policji w celu zabezpieczenia ich przejścia przez cieśniny duńskie. Grupa dowodzona przez Rożestwienskiego zatrzymała się na dwa miesiące na Madagaskarze, gdzie niedoświadczone załogi okrętów szkoliły się w strzelaniu. Gdy rosyjska flota wpływała do Cieśniny Koreańskiej, jej rejs trwał już prawie dziewięć miesięcy.
Zagłada carskiej floty
Japończycy dobrze wiedzieli o nadciągającym wrogu i cierpliwie patrolowali cieśninę oczekując przybycia Rosjan. 27 maja japoński krążownik pomocniczy dostrzegł rosyjski okręt szpitalny „Orioł” ciągnący się za resztą swojej eskadry. Admirał Togo miał pod swoimi rozkazami jednostki o mniejszej sile ognia, jednak nowocześniejsze, szybsze, a załogi były nieporównywalnie lepiej wyszkolone.
Plan japońskiego dowódcy zakładał przecięcie szyku wolnych i obciążonych węglem okręty rosyjskich, a następnie zniszczenie ich pancerników, co według Togo było kluczem do zwycięstwa. O godzinie 11:15 padły pierwsze strzały w kierunku rosyjskich kolosów. O godz. 13:49 na japońskim flagowym pancerniku „Mikasa” pojawił się sygnał: „Przyszłość cesarstwa zależy od wyniku bitwy. Niech każdy czyni, co do niego należy!”.
Okręty Togo płynęły z zachodu na wschód. Po wyprzedzeniu czoła rosyjskiej formacji, gwałtownie zawróciły na południe i przecięły trasę przeciwnika i rozpoczęły ciężki ostrzał wrogich okrętów. Rożestwienski próbował uciec, jednak różnica prędkości sprawiła, że ten plan spalił na panewce i w krótkim czasie rosyjski szyk poszedł w rozsypkę. Nowoczesne japońskie pociski z łatwością przebijały pancerze rosyjskich kolosów i pierwszą ich ofiarą był pancernik „Oslabja” który zatonął z prawie 500 marynarzami na pokładzie (dowódca zastrzelił się, widząc ogrom porażki). Flagowy „Suworow” został tak mocno zniszczony, że ranny Rożestwienski musiał zostać ewakuowany na niszczyciel „Burnyj”. Marynarze Togo skupili ogień na pancerniku „Imperator Aleksandr III”, który po kilkukrotnym trafieniu stracił sterowność i zatonął wieczorem, a z nim prawie 900 ludzi. Zatopiono także prowadzący flotę pancernik „Borodino”, który jak się podaje, walczył do końca, ostrzeliwując ze swoich dział atakujące go japońskie jednostki. Niedługo później na dno poszedł „Suworow”, gdzie jego bohaterscy obrońcy do końca wykorzystywali ostatnie pozostałe działko 75 mm.
Admirał Togo na pancerniku „Mikasa”, okręcie flagowym japońskiej floty Autor: Tōjō Shōtarō via Wikimedia Commons
Mimo zapadających ciemności, torpedowce Togo puszczone w pogoń za Rosjanami zatopiły jeszcze uszkodzone pancerniki „Nawarin” i „Sisoj Wielikij”. U wybrzeży Cuszimy osaczono krążownik pancerny „Admirał Nachimow”, który został zatopiony przez własną załogę.
28 maja japońska flota doścignęła i zatopiła kolejne okręty Rożestwienskiego: pancernik „Imperator Nikołaj I” (na którym znajdował się polski oficer, Jerzy Wołkowicki), pancerniki obrony wybrzeża „Generał Admirał Apraksin” i „Admirał Sienjawin” i krążownik „Izumrud”. Kontradmirał Niebogatow, gdy zobaczył przytłaczającą przewagę przeciwnika, postanowił złożyć broń. Jego kapitulacja nie została uznana przez admirała Togo, który uniósł się wtedy samurajskim honorem i nie zaakceptował czegoś takiego jak poddanie się. Dopiero interwencja jego kadry oficerskiej uchroniła przed śmiercią rosyjskich niedobitków.
Na pozostałych okrętach Rosjanie bronili się zazwyczaj niezwykle dzielnie, co zostało zauważone przez ich przeciwników. Z pogromu uszły tylko cztery krążowniki i dwa niszczyciele. Zginęło 5182 rosyjskich marynarzy, a do niewoli dostało się 5917. Admirał Rożestwienski został schwytany na niszczycielu „Biedowyj”.
Straty japońskie były znikome: stracono trzy torpedowce, kilka okrętów było uszkodzonych, zginęło 181 marynarzy (straszliwie mała liczba porównując ją do strat rosyjskich!) a 587 zostało rannych.
Bitwa pod Cuszimą zakończyła się totalną klęską floty rosyjskiej. Zniszczone zostały jej najlepsze okręty, a reputacja imperium rosyjskiego i pozycja trzeciego mocarstwa morskiego legły w gruzach. 5 września 1905 roku w Portsmouth obie strony podpisały traktat pokojowy, który dawał Japonii część Mandżurii, Koreę i łowiska na północnym Pacyfiku. Japonia rozpoczęła dominację w Azji Wschodniej, a Rosja za sprawą strajków i buntów stanęła na krawędzi wojny domowej.
Niedługo później rozpoczęła się I Wojna Światowa i upadł carat – ale to już inna historia.
W ćwiczeniach miało wziąć udział ok. 45 000 ludzi, 600 czołgów, 500 dział, 320 samolotów i 6000 innych pojazdów. Żołnierze wybrani do udziału w teście w Tockoje zostali wcześniej starannie wyselekcjonowani i zobowiązani do zachowania tajemnicy o ich udziale w sprawdzeniu nowego rodzaju broni. W nagrodę zaoferowano im wypłatę żołdu na trzy miesiące wprzód.
Radzieccy dowódcy chcieli, aby miejsce ćwiczeń maksymalnie symulowało wyżynny, zalesiony teren Niemiec Zachodnich. Poprzednie testy nuklearne przeważnie miały miejsce na nizinach Kazachstanu, jednak tym razem wybrano okolice wsi Tockoje, które były wykorzystywane jako poligon już w XVIII wieku. Wszystko mieli oglądać, ukryci w schronie atomowym, sowieccy przywódcy – Georgij Żukow (inicjator ćwiczeń), marszałek Konstanty Rokossowski, Aleksandr Wasilewski i Iwan Koniew.
14 września 1954 roku w okolicy Tockoje wiał duży wiatr, osiągający prędkość 20 m/s. O godzinie 9:33 bombowiec Tu-4 zrzucił bombę atomową „Tatiana” na poligon z wysokości 8000 m. Po 45 sekundach lotu nastąpił wybuch na wysokości 350 m, a 5 minut później rozpoczął się ostrzał artyleryjski atakowanego obszaru. Bomba, którą zrzucono na Tockoje, miała moc 40 kiloton, czyli tyle co 2-3 bomby „Little Boy” które Amerykanie zrzucili 9 lat wcześniej na Hiroszimę. Eksplozję było widać z odległości 50 km od miejsca wybuchu.
Bombowiec strategiczny Tu-4 Źródło: Monino98 via Wikimedia Commons
Zniszczenia dokonane na rosyjskim poligonie były straszliwe. Na obszarze do 300 metrów od epicentrum nie było niczego co przetrwałoby wybuch, ląd był całkowicie wypalony, a z drzew zostały tylko kikuty. W promieniu do 5 kilometrów spłonęły wsie – na szczęście ich mieszkańców wcześniej ewakuowano.
W tamtym czasie wojenna doktryna Związku Radzieckiego (tak samo jak doktryna amerykańska) całkowicie błędnie zakładała użycie broni nuklearnej tak samo jak broni konwencjonalnej, to znaczy jak zwykłego ostrzału artyleryjskiego po którym mógł nastąpić atak piechoty. Dlatego też już 3 godziny po wybuchu do skażonej strefy z dwóch stron weszło radzieckie wojsko. Ci, którzy znaleźli się najbliżej epicentrum zmarli krótko po zakończeniu ćwiczeń w bazie w Tockoje, cierpiąc z powodu choroby popromiennej. Ogromna liczba pozostałych żołnierzy zmarła później przez choroby nowotworowe, a praktycznie wszyscy z nich odnieśli inne negatywne skutki zdrowotne.
Radziecka armia nie była kompletnie przygotowana na późniejsze negatywne skutki zdrowotne które dotknęły ludzi uczestniczących w ćwiczeniach. Napromieniowanych żołnierzy powinno było się natychmiast umyć i odkazić, jednak komuniści nie zrobili żadnej z tych rzeczy. Co gorsza, dzień przed wybuchem na poligonie wydano im nowe mundury, które potem zostały napromieniowane i niektórzy wojskowi nosili je nawet kilka lat później.
Marszałek Gieorgij Żukow P. Bernstein via Wikimedia Commons
Niestety, bomba nuklearna którą zrzucono na Tockoje miała także straszliwe skutki dla ludności cywilnej. Podczas eksplozji wiał silny wiatr i chmura radioaktywna, niesiona na wysokości nawet 15 km, zdołała polecieć nawet tysiące kilometrów dalej, aż do Nowosybirska. Wśród mieszkańców wzrosło zachorowanie na raka i skutki ćwiczeń na poligonie Tockoje były widoczne przez lata po ich zakończeniu.
Związek Sowiecki nie tylko nie zamierzał pomóc tym ludziom, ale także każdemu z żołnierzy zabronił mówić o ćwiczeniach w Tockoje przez 25 lat. Ci z nich, którzy przeżyli i udali się do lekarza, byli odsyłani z kwitkiem ponieważ w ich dokumentach były wpisane zupełnie sfałszowane dane dotyczące historii służby podczas feralnego dnia we wrześniu 1954 roku.
Komunistyczne państwo całkowicie zignorowało ludzi, na których dokonało tak potwornej zbrodni. Jak się okazało, ta niekompetencja i pogarda dla ludzkiego życia przyczyniły się do późniejszego upadku tego socjalistycznego systemu – jednak na to potrzeba było jeszcze aż 37 lat zimnej wojny pomiędzy atomowymi mocarstwami.
Gdy nadeszła wiosna 1942 roku i idący spod Moskwy Sowieci zostali w końcu zahamowani, Hitler nie chciał nawet słyszeć toczeniu walk pozycyjnych i wykrwawianiu przeciwnika, choć to rozwiązanie preferowali jego generałowie. Jego plan zakładał utrzymanie frontu na jego północnym i środkowym odcinku i uderzenie na pola roponośnie na Kaukazie, co miało osłabić przemysł ZSRR i zadać tym samym przeciwnikowi decydujący cios. Ofensywa ta, nosząca nazwę „Fall Blau” (Plan Niebieski) rozpoczęła się w lipcu 1942 roku siłami Grupy Armii Południe, w skład której wchodziła m. in słynna 6. Armia generała Friedricha Paulusa. Na drodze Wehrmachtu do zwycięstwa na Froncie Wschodnim II Wojny Światowej miało stanąć jedno miasto – Stalingrad.
Panzer III wraz z piechotą podczas Operacji Barbarossa, 1941 Źródło: Domena Publiczna, Wikimedia Commons
Ale wielka ta rzeka!
Niemcy doszli do Stalingradu 23 sierpnia 1942 roku. Przed nim, jakby chroniąc miasto przed najeźdźcą, płynęła Wołga, ogromna rzeka nazywana „matką wszystkich rzek Rosji”. Niemieccy żołnierze, którzy obeszli miasto od północy, zobaczyli ciemny dym, który szybko uformował się w czarny krzyż i zaległ nad zabudowaniami. Symbol ten został przez nich potraktowany jako znak śmierci dla miasta; nie wiedzieli jednak że rzeczywiście była to śmierć, lecz dla niemieckiej 6. Armii.
Już pierwszej nocy po dotarciu do miasta Luftwaffe rozpoczęła straszliwe bombardowanie Stalingradu. Na rozkaz Hitlera miasto należało doszczętnie zniszczyć, aby nazwisko Stalina wymazać na zawsze z map. 600 bombowców ściągniętych specjalnie w tym celu przeprowadziło największy nalot na froncie wschodnim podczas II Wojny Światowej. Największe przerażenie wśród obrońców budził Junkers Ju 87, czyli sztukas – bombowiec wyposażony w syrenę, której charakterystyczny dźwięk potęgował strach przed nalotem. Luftwaffe przez tydzień zrzuciło na Stalingrad ponad 1000 ton bomb podczas 1600 lotów bojowych. Miasto zamieniło się w kupę kamieni, a efekt zniszczenia podkreślała paląca się ropa, która wyciekła z trafionych zbiorników na brzegu Wołgi. Łuna ognia nad Stalingradem była widoczna ze 100 km. Sowieci nie ewakuowali stamtąd swojej ludności cywilnej, tylko działaczy partyjnych, przez co naloty niemieckich bombowców spowodowały śmierć około 40 000 mieszkańców.
Junkers Ju 87, czyli „Stukas” prowadzący nalot nad Stalingradem, październik 1942 Fotograf nieznany, źródło: Deutsches Bundesarchiv
Oblężenie miasta
Rosjanie przygotowywali się do obrony miasta. Rozkaz Stalina brzmiał „ani kroku w tył!”. Armia miała rozkaz utrzymania Stalingradu za wszelką cenę, a dowództwo nie zarządziło ewakuacji mieszkańców, ponieważ ich obecność miała dodatkowo zmotywować żołnierzy do skuteczniejszej obrony. Ludność cywilna miała też pomóc w ufortyfkowaniu miasta. Dzieci i dorośli kopali rowy, budowali barykady i wały, nosili zaopatrzenie dla wojska. Jakikolwiek sprzeciw był karany wysłaniem do gułagu, bądź śmiercią. To pokazuje, jak zimna i pozbawiona moralności kalkulacja kierowała wtedy sowieckim dowództwem. Ostatecznie, gdy było już za późno, widząc eksodus wśród ludności cywilnej pozwolono na ewakuację kobiet, starców i dzieci – czekała ich jednak droga albo przez płonącą Wołgę, albo przez pozycje niemieckie.
Jeszcze surowiej utrzymywano dyscyplinę wśród wojska. Żołnierze, widząc beznadziejną sytuację wokół siebie nie stronili od opuszczania stanowisk i dezercji. Byli karani nawet za najmniejsze uchybienia od poleceń partii. W trakcie obrony Stalingradu około 13 000 żołnierzy sowieckich zostało rozstrzelanych przez własnych dowódców, bądź agentów politycznych.
Generał Friedrich Paulus, 1942 Fotograf: Heinz Mittelstaedt, źródło: Deutsches Bundesarchiv
Tymczasem niemiecka 6. Armia Paulusa przebijała się w stronę miasta od północy i zachodu, a 4. Armia Pancerna Hotha – od południa. 3 września pierścień wokół Stalingradu został zamknięty. Rozpoczęła się mordercza walka o każdą ulicę i każdy dom na zachodnim brzegu Wołgi. Nowy dowódca sił sowieckich w Stalingradzie, generał porucznik Wasilij Czujkow rozkazał swoim wojskom toczyć wojnę totalną: jakikolwiek odwrót był całkowicie zakazany. Radziecki żołnierz miał za wszelką cenę obronić „miasto Stalina” przez „germańskim najeźdźcą”. 13 września Niemcy przypuścili szturm na Kurhan Mamaja – wielkie wzgórze, będące ostatnim punktem dowodzenia sił sowieckich na zachodnim brzegu Wołgi. Kurhan był nieustannie bombardowany przez Luftwaffe i ostrzeliwany przez niemiecką artylerię. Mimo to żołnierze z 42. Pułku Gwardii i piechoty NKWD wciąż stawiali zacięty opór i bronili wzgórza. Sowieckie dowództwo wysłało na Kurhan posiłki: 13. Dywizję Strzelców Gwardii. Zanim ci ludzie w ogóle osiągnęli zachodni brzeg Wołgi, stracono 2/3 stanu dywizji. Bitwę przeżyło zaledwie 320 z 10 000 ludzi.
14 września, gdy Niemcy wdarli się do centrum Stalingradu, Hitler był pewien, że zdobycie całego miasta zajmie im już maksymalnie kilka dni. Dalsze walki o miasto były niesamowicie zaciekłe i natarcie Wehrmachtu bardzo spowolniło. Niektóre domy przechodziły z rąk do rąk kilka razy w ciągu dnia, tak jak dworzec główny, który w ciągu 3 dni 15 razy był zdobywany przez obie strony. Zdarzały się budynki, gdzie parter należał do Niemców, 1. piętro do Sowietów, 2. piętro do Niemców i tak dalej.
Dom Pawłowa
Podczas bitwy o Stalingrad, szczególny wymiar miała obrona tzw. Domu Pawłowa. Ten czteropiętrowy dom, położony blisko siedziby NKWD, na początku oblężenia obsadził pluton 42. Pułku Gwardii, lecz jego dowódca oślepł niedługo po rozpoczęciu walk. Dowodzenie przejął chłop Jakow Pawłow i rozpoczął obronę swojej własności przed Wehrmachtem. Jego oddział zdołał utrzymać budynek przez 58 dni, broniąc się głównie na 4 piętrze budynku – ponieważ nadjeżdżające niemieckie czołgi nie mogły podnieść swoich luf na tyle wysoko by strzelić. Obrońców wspierała muzyka z gramofonu, który przez cały ten czas grał jedną i tę samą płytę. Dom Pawłowa symbolizował nieludzki upór, jakim kierowali się Sowieci podczas oblężenia Stalingradu.
Dom Pawłowa Fotograf: nieznany, źródło: Rosyjskie Archiwum Wojskowe
Mein Führer, miasto jest prawie nasze
W połowie września, po miesiącu najcięższych walk, Niemcy przyparli Sowietów do Wołgi. Gdy zdobycie miasta przez Wehrmacht było tak blisko, że 17 września berlińskie gazety wydrukowały już nakłady obwieszczające zdobycie Stalingradu, pozycje niemieckie i sowieckie dzieliło od siebie zaledwie 50 m. Walczono o każdy metr ziemi, czasem używając bagnetów i saperek. Upragniona wiktoria nazistów jednak wciąż nie przychodziła, choć szala zwycięstwa przechylała się na ich stronę. Zarówno Hitler, jak i całe niemieckie dowództwo wiedziało, że czas grał na ich niekorzyść. Rok wcześniej Wehrmacht zatrzymała potworna rosyjska zima i Niemcy zamierzali zdobyć miasto, póki pogoda nie grała na ich niekorzyść. Wojskowi Wehrmachtu byli porażeni nieludzkim poświęceniem Sowietów w Stalingradzie. Przykładem jest historia jednego z obrońców, któremu niemiecka kula przedwcześnie odpaliła jeden z dwóch koktajli Mołotowa, które sam przygotował. Aby nie tracić szansy na zniszczenie wrogiego czołgu, samemu płonąc, rzucił się na wrogą maszynę i podpalił także ją. Nacierający wspominali także o czerwonoarmistach którzy nie mogąc wyciągnąć zawleczki granatu rękami, uzbrajali go poprzez usunięcie zawleczki za pomocą zębów.
Niemiecki żołnierz uzbrojony w radziecki karabin maszynowy PPSch 41 Fotograf nieznany, źródło: Deutsches Bundesarchiv
W miarę jak bitwa o Stalingrad trwała i nie widać było jej końca, niemiecka machina propagandowa próbowała nieudolnie wytłumaczyć swoim rodakom, dlaczego armia wciąż walczy i skąd tak ogromne straty w ludziach i sprzęcie. Gloryfikowano poległych, zawsze dodając kontekst obrony Europy przed bolszewizmem i chwalebnej śmierci za Führera. Wspominano tylko o sukcesach i skrzętnie chowano wszelkie informacje o porażkach, często wyliczając jednak przewagę liczebną wroga – ale nic więcej.
Straszne, wykrwawiające walki toczyły się nadal i w połowie listopada sytuacja obrońców wydawała się beznadziejna. Jednostkom brakowało amunicji i zaopatrzenia, ponieważ lodowe kry pływające po Wołdze uniemożliwiały żeglugę po rzece, a stany osobowe większości sowieckich jednostek wynosiły maksymalnie 10% początkowego stanu osobowego. Mimo tak szczupłych sił czerwonoarmistów, ostatnie kilometry kwadratowe zachodniego brzegu Wołgi pozostały niezdobyte i Niemcy nie mieli już sił ponawiać kolejnych ataków. Od początku ofensywy w Stalingradzie Wehrmacht stracił około 1000 czołgów, 2000 dział, 1400 samolotów i aż 70 000 zabitych, rannych, wziętych do niewoli, lub zaginionych ludzi. Straty ludzkie były już nie do odrobienia – generał Paulus nie miał kim szturmować ostatnich punktów oporu Sowietów. Nadrzędny cel Hitlera, jakim było pokonanie Stalina w jego własnym mieście, nie został osiągnięty.
Jeden karabin dla jednego żołnierza, towarzysze!
Operacja Uran
Gdy walki o Stalingrad trwały w najlepsze i Niemcy wykrwawiali się próbując dobić Sowietów na zachodnim brzegu Wołgi, dyktator Związku Radzieckiego – Józef Stalin – 13 września wezwał do siebie generałów Wasilewskiego i Żukowa, aby omówić próbę uratowania miasta i odepchnięcia Wehrmachtu jak najdalej na zachód. Starzy generałowie przedstawili wodzowi śmiały i sprytny plan, który miał polegać na uderzeniu na skrzydła przeciwnika, czyli tereny kontrolowane Węgrów, Włochów i Rumunów, a następnie okrążeniu i zniszczeniu 6. Armii. Zamierzano wykorzystać fakt, że Niemcy wgryźli się w Stalingrad, a pilnowanie flanek zostawili słabo uzbrojonym i gorzej wyszkolonym sojusznikom. Sowieci postanowili wykorzystać tę słabość najeźdźców i wykorzystać przeciwko nim ich własną taktykę, która tym razem miała działać na niekorzyść Wehrmachtu.
Szybko przystąpiono do realizacji planu natarcia, a cała operacja otrzymała nazwę „Uran”. Sowieci rozpoczęli ściąganie i rozmieszczanie dodatkowych sił, które miały uderzyć na skrzydła wroga. Na trzech frontach wokół Stalingradu swoje pozycje miało zająć ponad 1 000 000 żołnierzy, 13 000 dział, 900 czołgów i 1100 samolotów, a wszystko to było starannie maskowane przez Armię Czerwoną i sowiecki wywiad. Tymczasem obrońcy Stalingradu musieli radzić sobie przy absolutnym minimum zaopatrzenia, jakie mogło być im dostarczone – w końcu do przeprowadzenia akcji „Uran” potrzebna była ogromna liczba ludzi i sprzętu.
Armia Czerwona ruszyła do natarcia w gęstej śnieżycy 19 listopada 1942 roku. Ofensywa była prowadzona z dwóch stron, przez 31. Armię od północy i 51. 57. i 64. Armię od południa, przy wsparciu 5. Armii Pancernej, a dowódcami trzech odcinków frontu byli generał porucznik Nikołaj Watutin, generał porucznik Konstantin Rokossowski i generał porucznik Andriej Jeremienko. Atak okazał się mieć piorunujący efekt – Włosi, Węgrzy i Rumuni nie zatrzymali Armii Czerwonej w żadnym miejscu, a ci ostatni wręcz rzucali broń widząc nacierających Sowietów. Okrążanie 6. Armii trwało w najlepsze, a stacjonujący w Stalingradzie generał Paulus nie robił nic, by zatrzymać napastnika przed dalszym oskrzydlaniem Niemców. Podobnie niemieckie dowództwo lekceważyło sygnały o wcześniejszej koncentracji Armii Czerwonej na południe i północ od miasta; Hitler był przekonany że Sowieci nie są już w stanie przeprowadzić żadnej większej ofensywy na wschodnim froncie. Dodatkowo, Führer miał obsesję polegającą na absolutnym zakazie wycofywania się niemieckich żołnierzy z zajętych terytoriów – „Gdzie stanie żołnierz niemiecki , stamtąd go już żadna siła nie ruszy”.
Sowieckie kleszcze wokół 6. Armii zamknęły się 22 listopada 1942 roku. Na terenie o długości ok. 60 km na 40 km zostało okrążonych około 350 000 niemieckich żołnierzy i ich sojuszników. Co rozsądniejsi generałowie Wehrmachtu dostrzegli wtedy ogromne zagrożenie, w jakim znalazła się jedna z ich armii i radzili, aby podjąć próbę przebijania się na zachód, póki nie było zbyt późno. Rozkaz Hitlera był jednak jasny – żadnego odwrotu. 6. Armia miała być zaopatrywana z powietrza przez samoloty Luftwaffe. Rozwiązanie to było de facto wyrokiem śmierci dla niemieckich jednostek w kotle pod Stalingradem, ponieważ siły powietrzne Rzeszy nie miały możliwości, aby zrzucać nawet połowę potrzebnego zaopatrzenia dla ludzi Paulusa. Dodatkowo, rozpoczynała się tam mroźna rosyjska zima, którą to żołnierze musieli znieść bez zimowego ekwipunku.
25 listopada w kotle wylądował pierwszy Junkers z zaopatrzeniem dla oblężonej 6. Armii. Minister lotnictwa III Rzeszy – Hermann Göring – zmobilizował wszystko, czym dało się latać. Luftwaffe wysłało każdy dostępny transportowiec Ju 52 do zaopatrywania kotła; wyciągnięto z hangarów także stare Ju 86. Do akcji rzucono pilotów wojskowych, uczniów szkół lotniczych, a nawet pilotów Lufthansy. To wszystko nie było wystarczające – w najlepsze dni oblężeni dostawali zaledwie połowę jedzenia i amunicji, które było im potrzebne. Co gorsza, Sowieci wciąż nacierali i z biegiem czasu zmniejszała się liczba lotnisk, gdzie mogły lądować niemieckie samoloty. Sytuacji nie poprawiał fakt, że same dostawy często zawierały bezsensowne produkty – raz „chyba dla żartu” przysłano żołnierzom prezerwatywy, innym razem wodę kolońską, lub papę dachową (!).
6. Armia zaczęła cierpieć głód i zimno. Pozbawieni zimowych ubrań i dostaw żywności, szybko rozpoczęto jedzenie koni, które były siłą pociągową dla ciężkiego sprzętu. Racje żywnościowe były zmniejszane dosłownie z dnia na dzień. Na początku stycznia 1943 roku dzienna racja chleba na głowę wynosiła już tylko 50 g. Żołnierze posuwali się nawet do ekshumacji końskich zwłok, które następnie jedzono – często na surowo. Picie wody z kotła, gdzie wygotowywane były ubrania nie dziwiło nikogo. Po pewnym czasie zaczęto notować przypadki kanibalizmu; Niemcy byli zmuszeni jeść części ciała niedawno poległych kolegów. Nie było jedzenia dla rannych – tylko ci którzy stali na nogach dostawali minimalne ilości jedzenia.
Zimowe umundurowanie było niezbędne przy mrozach dochodzących do -30 stopni Celsiusza Autor: Zelma / Георгий Зельма, RIA Novosti archive
Powolna śmierć 6. Armii
Na domiar złego, temperatura spadała już grubo poniżej zera i wśród ludzi szerzyły się odmrożenia kończyn. Niektóre instrukcje dowództwa III Rzeszy w tej kwestii brzmiały wręcz groteskowo: jedna z nich mówiła, że w razie odmrożenia należy znaleźć ciepłe jeszcze truchło konia i zanurzyć ręce w jego brzuchu. Nie potrzeba było sowieckich kul, aby wśród Niemców szerzyła się śmierć. Ludzie umierali często – z głodu, z zimna, ze stresu, z wycieńczenia. Kończyły się lekarstwa, a oprócz wielu rannych znoszonych z frontu, lekarze musieli udzielać pomocy Niemcom którzy okaleczali się sami, aby mieć szansę na powrót do domu. Im dłużej trwała agonia 6. Armii, tym przybywało rannych i tym częściej byli oni zostawiani sami sobie, ponieważ brakowało już nawet wody. W kulminacyjnym momencie oblężenia, w piwnicach Stalingradu leżało 40 000 rannych członków Wehrmachtu. Żywi pożerali martwych – żołnierze rozpaczliwie szukali na poległych towarzyszach choćby odrobiny tłuszczu, który (po usunięciu wszy) można było jeść.
Tymczasem Armia Czerwona wciąż ponawiała swoje ataki i obszar kontrolowany przez dogorywającą 6. Armię stopniowo kurczył się. Dla niemieckich żołnierzy jedyną szansą na przeżycie zaczęła być ewakuacja jednym z samolotów Luftwaffe, jednak wrócić do Niemiec mogli tylko wybrani. Na początku bilet do domu otrzymywali wszyscy ranni, lecz potem dowództwo zarządziło ewakuację tylko najlżej rannych, którzy mogli szybko wrócić do walki na innym froncie. Gdy na skutek nieustannej ofensywy Sowietów w kotle zmniejszała się liczba dostępnych lotnisk, Wehrmacht ratował także najzdolniejszych oficerów, aby ci mogli dowodzić gdzie indziej w niedalekiej przyszłości.
Niemiecka armia podjęła próbę przebicia się do oblężonych ludzi gen. Paulusa. Generał pułkownik Hoth otrzymał rozkaz utworzenia dla 6. Armii korytarza ratunkowego na wschód od Donu. Dostał do dyspozycji swoją 4. Armię Pancerną, resztki 4. Armii rumuńskiej i świeżo ściągniętą z Francji 6. Dywizję Pancerną. Początkowo natarcie szło wedle planu i pierwsze 50 km pokonano w niecałe 3 dni. Po pięciodniowej bitwie Hoth złamał także opór Sowietów pod Aksaja i wydawało się, że niemożliwe może się ziścić – Paulusowi meldowano już, że jego ludzie mają wyjść na spotkanie odsieczy. Ofensywa Niemców jednak utknęła, gdy generał pułkownik Jeremienko zdołał naprędce ściągnąć elitarną 2. Armię gwardii. Zbliżał się koniec grudnia, a Hitler wciąż nie wyrażał zgody na próbę przebicia się 6. Armii, na co nalegał generał Erich von Manstein. Większość oblężonych nie miała już złudzeń co do ewentualnego nadejścia spodziewanej pomocy; wyrazem tego były pisane listy, które nigdy nie zostały doręczone do bliskich żołnierzy (przechwycili je Sowieci). Przeważało w nich poczucie zbliżającej się śmierci i co ciekawe, zwątpienie w Hitlera, III Rzeszę i sprawę za którą walczono.
Armia Czerwona na przeróżne sposoby zachęcała Niemców do poddania się. Na pozycje Wehrmachtu zrzucano ulotki, a z głośników zamontowanych na samochodach puszczano szydercze pieśni wzywające do kapitulacji. Jednak mimo tej sprytnej wojny psychologicznej, niewielu Niemców opuściło swoje pozycje oddając się do niewoli.
10 stycznia rozpoczęło się ostatnie radzieckie natarcie na stalingradzki kocioł. W ciągu zaledwie dwóch dni Armia Czerwona zdołała dwukrotnie zmniejszyć obszar zajmowany przez Wehrmacht. Niemcy nie mieli już siły i możliwości by podejmować jakiekolwiek działania zaczepne i szybko umierali nie tylko pod gradem kul, ale także od mrozu i głodu. 21 stycznia Paulus poprosił Hitlera o możliwość kapitulacji dla swoich ludzi – prośba została odrzucona. Führer chciał poświęcić swoją 6. Armię, by reszta sił na Froncie Wschodnim miała czas na ustabilizowanie linii obronnych. Zrealizował za to projekt swoistej arki Noego, w ostatniej chwili wywożąc ze Stalingradu po jednym żołnierzu z każdej dywizji, a samą 6. Armię polecił stworzyć ponownie, w sile 20 dywizji. Oczywiście były to mrzonki, na które Wehrmacht nie miał już ludzi i sprzętu. 29 stycznia Hitler mianował Paulusa feldmarszałkiem, aby ten popełnił samobójstwo zamiast poddać się Sowietom (generał oddał się jednak w niewolę). Pożegnalny meldunek ze sztabu dowodzenia Paulusa został wysłany rano 31 stycznia, gdy Armia Czerwona zdobywała dom pełniący rolę kwatery głównej Niemców. Ostatnie walki trwały do pierwszych dni lutego. W Stalingradzie zapanował spokój…
Początek końca
Do zdobywania Stalingradu przystąpiło 300 000 Niemców, po 3 miesiącach walk i 2,5 miesiąca mrozu i głodu zostało ich około 100 000, a 25 000 ewakuowano. Reszta znalazła tam swoją śmierć – od radzieckiej kuli, bądź pogody. Jeszcze inni dostali się do niewoli, a połowa z nich nie przeżyła pierwszych tygodni u Sowietów. 95% prostych żołnierzy i podoficerów nie przeżyło Stalingradu i ewentualnej niewoli po bitwie. 50% oficerów poległo w czasie walk, lub zmarło po nich. Z kolei 95% najwyższych rangą oficerów przeżyło bitwę i wróciło do ojczyzny. Do Niemiec wróciło tylko 6000 ludzi wziętych do niewoli w trakcie bitwy.
Niemiecki jeniec pod Stalingradem, styczeń 1943 roku Fotograf nieznany, źródło: Deutsches Bundesarchiv
Klęska pod Stalingradem okazała się być początkiem końca II Wojny Światowej dla nazistowskich Niemiec. III Rzesza walczyła jeszcze przez 27 długich i krwawych miesięcy, tocząc wojnę totalną, którą sama rozpoczęła. A reszta jest już historią…
Historia Wojtka ma swój początek w 1942 roku, gdy w górach Hamadan w Iranie malutkiego niedźwiadka znalazł miejscowy chłopiec. Niedługo później na drodze do Kandawaru natknął się na polskich żołnierzy II Korpusu generała Andersa, którzy chcąc pomóc biednemu dziecku, odkupili od niego tajemniczy pakunek za kilka konserw z jedzeniem. Polacy bardzo zdziwili się, widząc zawartość ruszającego się i piszczącego zawiniątka, jednak szybko postanowili zaadoptować misia. Kapral Piotr Prendyn zdecydował, by nadać mu imię „Wojtek”.
Polscy żołnierze poważnie potraktowali zadanie zatroszczenia się o swojego nowego towarzysza. Od razu znalazła się dla niego butelka po wódce, z której pił skondensowane mleko. Oprócz tego jadł owoce, marmoladę i miód, jednak najbardziej smakowało mu piwo, którym członkowie II Korpusu nie omieszkali go raczyć.
Polacy bardzo szybko zżyli się z ciekawskim niedźwiadkiem. Wojtek często tulił się do śpiących żołnierzy, bawił się z nimi, a gdy podrósł – ćwiczył z nimi zapasy. Pokonany przeciwnik misia musiał cierpliwie czekać, aż ten z niego zejdzie i przestanie go lizać. Niedźwiedź stawał się coraz bardziej przyjacielski i zdarzało mu się zaczepiać przypadkowych ludzi, by się z nimi pobawić (jednak przeważnie byli na to zbyt wystraszeni). Dla polskich żołnierzy ich futrzasty druh stał się pewnego rodzaju odskocznią od wojennej codzienności i towarzyszem tułaczki przez Bliski Wschód.
Zapasy z żołnierzami II Korpusu Źródło: Imperial War Museum, Domena publiczna
Gdy Wojtek podrósł tak bardzo, że żołnierze nie mogli już dłużej wykarmić go ze swoich racji żywnościowych (a także po to, by Brytyjczycy pozwolili mu dalej przebywać wśród wojskowych), wciągnięto go na listę werbunkową ze stopniem szeregowca, dzięki czemu otrzymywał codziennie ładunek owoców, marmolady i słodkich syropów. Tak rozpoczęła się wojskowa kariera naszego bohaterskiego niedźwiedzia – Wojtek przeszedł cały szlak bojowy II Korpusu, od Iranu, przez Egipt po Włochy. Często stał na warcie razem z żołnierzami, lub pilnował samochodów Korpusu – najchętniej siedząc w środku, jednak szybko przestał się tam mieścić. Podobno Wojtek pewnego razu nawet złapał arabskiego szpiega, którego znalazł w łaźni.
Szczególnie wsławił się podczas słynnej Bitwy o Monte Cassino, gdzie mimo bitewnego zgiełku i zagrożenia życia ofiarnie przenosił ciężkie skrzynie z amunicją – i podobno nigdy żadnej nie upuścił. Wizerunek Wojtka niosącego pocisk artyleryjski uwieczniono na sztandarze 22. Kompanii Transportowej II Korpusu Polskiego, gdzie sam służył. Tę odznakę noszono na mundurach i malowano na ciężarówkach Korpusu. Nasz dzielny niedźwiedź brał jeszcze udział w zdobywaniu portu Ankona, w przełamywaniu fortyfikacji Apeninu i we wkraczaniu do Bolonii. Za swoją ofiarną służbę Wojtek otrzymał stopień kaprala.
Gdy II Wojna Światowa dobiegła końca, 22. Kompania została przeniesiona do Glasgow w Szkocji. Okoliczna ludność od razu oszalała na punkcie Wojtka, który szybko stał się bohaterem wielu publikacji prasowych w całym kraju. Niedźwiedź został nawet członkiem miejscowego Towarzystwa Polsko-Szkockiego, gdzie podczas uroczystości przyjęcia obdarowano go jego ulubionym piwem. Można śmiało powiedzieć, że bohaterski miś miał na Wyspach status celebryty.
Pomnik Wojtka w Princes Street Gardens, Edynburgu Zdjęcie: M J Richardson
Niestety, dla armii był to czas demobilizacji i jednostka Wojtka została rozwiązana. Szybko znaleziono mu schronienie w edynburskim ZOO, którego dyrektor zgodził się nie oddawać Wojtka nikomu bez wiedzy dowódcy kompanii majora Antoniego Chełkowskiego. Jego dawni koledzy z wojska często przychodzili tam by go odwiedzić i nierzadko (mimo protestów pracowników ZOO) przeskakiwali ogrodzenie, by znowu poćwiczyć zapasy z Wojtkiem.
Niedźwiedź Wojtek zmarł w ZOO w grudniu 1963 roku, mając 21 lat. Jego niezwykłe życie stało się częścią historii polskiego żołnierza, a on sam miał duży wkład we wypromowanie naszej historii na zachodzie. Na cześć bohaterskiego misia w Europie postawiono kilkanaście pomników, napisano parę utworów muzycznych, a także nakręcono między innymi ten film:
Gdy w 1940 roku hitlerowcy zajęli Norwegię, w kraju w ciągu kilku miesięcy powstał duży i sprawny ruch oporu, który szybko rozpoczął działania dywersyjne przeciwko okupantowi.
Wielu Norwegów zajmowało się rybołówstwem i prawdziwym ciosem była dla nich decyzja Niemców, aby ci oddawali im wszystkie złowione przez nich sardynki. Ruch oporu, który miał swoich ludzi nawet w niemieckiej kwaterze głównej, szybko dowiedział się, że norweskie sardynki są wysyłane do francuskiego portu Saint-Nazaire leżącego nad oceanem. Port ten był bazą dla niemieckich U-Bootów, które w tamtym okresie siały zniszczenie wśród floty Aliantów na północnym Atlantyku. Przywożone w tamten rejon jedzenie prawdopodobnie miało stać się prowiantem dla marynarzy.
Norweski wywiad szybko skontaktował się z Brytyjczykami i poprosił ich o jak największą dostawę oleju rycynowego, czyli silnego środka przeczyszczającego. Po otrzymaniu transportu, duża część pakowanych do Francji sardynek została zalana tymże olejem (na szczęście, zapach ryb maskował smak oleju). Ładunek „ulepszonych” sardynek został wysłany prosto do rąk niemieckich marynarzy we Francji.
Ani norweski ruch oporu, ani Alianci nigdy nie dowiedzieli się jaki dokładnie był efekt tej akcji dywersyjnej. Można jednak przypuszczać, że operacja udała się i niemieckie załogi U-Bootów przez pewien czas miały lekko obniżoną zdolność bojową.
Niemiecki U-Boot w St. Nazaire, 1941 Bundesarchiv via Wikimedia Commons
2. Karciany dług niemieckiego dyplomaty
Rudolf von Scheliha był niemieckim arystokratą w starszym wieku, który przed II Wojną Światową pracował w niemieckiej ambasadzie w Warszawie. Znany był z tego, że choć dość majętny, to cały czas tkwił w długach, powstających głównie przez jego kosztowne romanse i zamiłowanie do hazardu.
Rudolf von Scheliha Министерство обороны Российской Федерации via Wikimedia Commons
W 1938 roku został zwerbowany przez sowiecki wywiad, który w zamian za przekazywanie tajnych informacji, obiecał dyplomacie pomoc w wyjściu z długów. Po przegraniu 50 000 złotych podczas jednej z całonocnych gier, von Scheliha wyjechał do Berlina i wrócił do Warszawy po znalezieniu dowodów na planowane przez Hitlera przejęcie Czechosłowacji, Austrii i zaatakowanie Polski.
Już w Polsce dyplomata skontaktował się z sowieckimi łącznikami i zażądał od nich 10 000$ za przekazanie im powyższych informacji. Kwota ta miała stanowić spłatę powyższego długu, jednak Sowieci zaoferowali mu jedynie 1000$ i ostatecznie transakcja nie doszła do skutku. Po tygodniu z Niemcem ponownie skontaktował się sowiecki wywiad i nakazał mu spotkanie w Tatrach. Von Scheliha spotkał się z łącznikiem w opuszczonym górskim szałasie, gdzie usłyszał ostateczną ofertę od Moskwy – 6500$, a także radę, aby pieniądze sprzedał na czarnym rynku, co pozwoliłoby mu otrzymać za nie więcej polskiej waluty.
Agent przekazał także, że zostało mu polecone, że w razie odrzucenia oferty miał zabić Niemca na miejscu. Von Scheliha przyjął sowieckie warunki, dostał pieniądze i przekazał łącznikowi dokumenty. Od tamtej pory Związek Radziecki wiedział o planach podboju centralnej Europy przez Hitlera. Co ciekawe, sam von Scheliha został zabity w 1942 roku przez gestapo, ponieważ pomagał unikać prześladowań swoim polskim i żydowskim znajomym.
3. Czeskie plany Linii Maginota
Linia Maginota była długim na 320 kilometrów, biegnącym od Szwajcarii po Belgię systemem fortyfikacji który miał chronić Francję w przypadku niemieckiej agresji. Składały się na nią bunkry, betonowe forty, zasieki z drutu kolczastego, a także systemy komunikacyjne, szpitale, garaże, a nawet mieszkania dla żołnierzy. O Linii Maginota bardzo przychylnie wypowiadał się nawet Winston Churchill, który po inspekcji fortyfikacji napisał notatkę do brytyjskiego Ministerstwa Wojny, w którym pisał że „frontu francuskiego nie można wziąć z zaskoczenia (..) nie można go złamać w żaden sposób, chyba że kosztem niesłychanej liczby ofiar w ludziach”.
Pisząc to, Churchill nie zdawał sobie sprawy, że niemiecki wywiad dysponował już szczegółowymi planami Linii Maginota i po wybuchu wojny, jej zdobycie było tylko kwestią czasu.
Po dwóch latach starań, Abwehra zdołała zwerbować francuskiego kapitana Georges’a Froge’a, który kierował rozdziałem zaopatrzenia oddziałów na Linii Maginota. Froge był znany ze swojej sympatii do Hitlera, a także z faktu, że bez przerwy był zadłużony po uszy. Niemieccy agenci zachęcili go do współpracy za pomocą dużych sum pieniędzy, a francuski kapitan odwdzięczył im się poprzez dostarczanie map i innych dokumentów dotyczących samej Linii Maginota a także jednostek wojskowych które tam stacjonowały.
Informacje przekazane Niemcom przez Froge’a były dla nich niezwykle cenne, jednak były niczym w porównaniu z tym, co Abwehra znalazła w archiwum czeskiego Sztabu Generalnego po wkroczeniu oddziałów III Rzeszy do Czechosłowacji. Okazało się, że przed wojną Czesi chcieli zbudować podobny system umocnień do Linii Maginota. Francuzi pozwolili im wszystko obejrzeć i zrobić notatki. Gdy otwarto jeden z praskich sejfów, oczom agentów ukazał się dokładny plan wszystkich obiektów na francuskiej linii fortyfikacji. Linia Maginota została pokonana jeszcze przed pierwszym wystrzałem…
Jeden z bunkrów Linii Maginota Wikimedia Commons
4. 16-letnia zabójczyni w obronie polskich Żydów
Gdy III Rzesza pokonała Polskę w 1939 roku, na teren Rzeczpospolitej zostali wysłani członkowie Einsatzgruppen – specjalnych szwadronów śmierci, których zadaniem było tropienie i zabijanie polskich Żydów, księży i wszystkich wykształconych Polaków. Einsatzgruppen prowadziło masowe egzekucje, czasem jednak wykorzystując swoje specjalnie wyszkolone psy, które rozdzierały ludzi na progach ich własnych domów. Niemcy dokonali w Polsce jedną z największych rzezi w historii.
W tym trudnym czasie, na terenach okupowanej Polski zrodziły się organizacje podziemne, których zadaniem była walka z niemieckimi siłami zbrojnymi. Jedną z ponad pół miliona osób, które stawiły opór okupantowi, była polska 22-letnia Żydówka imieniem Niuta Teitelbaum. Opisywana jako piękna i bystra, dziewczyna mawiała „Jestem Żydówką, moje miejsce jest u boku walczących z hitlerowcami o honor mojego narodu i o wolną Polskę!”.
Jedną z najsłynniejszych akcji Niuty było przedostanie się do się do warszawskiej siedziby gestapo i zabicie oficera SS. Dziewczyna przeszła przez drzwi mówiąc wartownikom, że musi porozmawiać z jednym z tamtejszych oficerów „w bardzo nietypowej sprawie” mając na myśli zajście z nim w ciążę. Niezwykle rozbawieni tym faktem żołnierze nie tylko wystawili jej przepustkę, ale nawet wyjawili numer pokoju gdzie miał przebywać owy SS-man. Niuta spokojnie przeszła przez cały budynek, znalazła oficera, strzeliła mu w głowę gdy siedział przy biurku i odeszła. Gdy wychodziła, wartownicy pożegnali ją z uśmiechem.
Innym razem Niuta wykonała wyrok śmierci na kolejnym oficerze SS w jego własnym domu. Gdy znalazła go śpiącego na łóżku, to zamiast momentalnie go zastrzelić, najpierw lekko go obudziła a dopiero potem zabiła strzałem w głowę. Chciała, by ostatnią rzeczą jaki niemiecki zbrodniarz zobaczy w tym życiu, była twarz dziewczyny która mu je odebrała.
Niuta Teitelbaum została schwytana przez gestapo w lipcu 1943 roku, po około 3-letniej działalności na rzecz państwa podziemnego. Po wielotygodniowych, bestialskich przesłuchaniach została stracona. Była prawdopodobnie jedyną kobietą ruchu oporu podczas II Wojny Światowej, która umyślnie weszła do budynku zajmowanego przez hitlerowców.
Mordercy z Einsatzgruppen polujący na polskich Żydów, wrzesień 1939 Das Bundesarchiv via Wikimedia Commons
5. Alianci wiedzieli o ofensywie Ardenach
W 1934 roku do Berlina został wysłany japoński porucznik Hiroshi Oshima, który miał objąć stanowisko zastępcy attaché wojskowego. Już w 1938 osiągnął on kolejny stopień generalski i został mianowany ambasadorem.
Charyzmatyczny Oshima utrzymywał bliskie kontakty z wieloma wysoko postawionymi nazistami, w tym z Adolfem Hitlerem. Niemiecki przywódca ufał japońskiemu ambasadorowi i często przekazywał mu utajnione informacje najwyższej wagi. Oshima, jako wierny sługa cesarza, każdego wieczora wysyłał dalekopisem do Tokio wszystko, co do słowa, co tylko zdołał usłyszeć. We wrześniu 1944 ambasador rozmawiał z Hitlerem, który miał wtedy dobry nastrój mimo faktu, że Alianci opanowali już wtedy plaże Normandii i zaczynali marsz na wschód. Fuhrer tłumaczył Oshimie, że niemieckie siły wycofają się za Linię Zygfryda, co ustabilizuje sytuację na froncie.
Najważniejsza informacja została wypowiedziana chwilę później. Hitler powiedział wprost, że szykuje 5-milionową armię złożoną z jednostek z całej Europy, aby przypuścić ofensywę na froncie zachodnim o niespotykanej skali. Oshima, który podobnie jak i alianccy i niemieccy dowódcy sądził że III Rzesza może się już tylko rozpaczliwie bronić, był bardzo zdziwiony słowami fuhrera. Nie wiedział on, że plan operacji „Wacht am Rein” (straż na Renie), czyli ofensywy w Ardenach, był już w zaawansowanej fazie. Hitler potwierdził Oshimie, że atak miał nastąpić w listopadzie (ostatecznie ofensywa ruszyła w grudniu).
Ani Japończyk, ani tym bardziej jego niemiecki rozmówca nie wiedzieli, że japoński kod dyplomatyczny został złamany przez amerykańskich kryptologów. Wysłana przez Oshimę wiadomość została przechwycona przez ściśle tajną amerykańską bazę monitoringową w Etiopii. Jej tajny raport został następnie przekazany kilkunastu cywilnym i wojskowym urzędnikom, w tym naczelnemu wodzowi sił Aliantów – generałowi Dwightowi D. Eisenhowerowi.
Raport amerykańskiego wywiadu ostrzegający przed niemiecką ofensywą w Ardenach został całkowicie zignorowany. Gdy o świcie 16 grudnia siły III Rzeszy ruszyły do ofensywy, Alianci byli na to kompletnie nieprzygotowani i ponieśli duże straty. To, jak ostatecznie przerwano „straż na Renie”, to już inna historia.
Ambasador Oshima i Adolf Hitler w 1942 Wikimedia Commons
6. Amerykanie ostrzegają Stalina przez niemiecką inwazją.
Był początek sierpnia 1940 roku, gdy niemieckie Luftwaffe przygotowywało się do powietrznej operacji przeciwko Wielkiej Brytanii. W tym samym czasie Sam E. Woods, amerykański attaché handlowy w Berlinie, otworzył w swoim biurze otrzymaną niedawno kopertę gdzie znalazł bilet do jednego z berlińskich kin. Woods nie wiedział od kogo otrzymał tajemniczą przesyłkę, jednak wiedział, że właśnie doświadczył jednego ze sposobów komunikacji używanych w konspiracji.
Po przyściu do kina Woods rozpoznał siedzącego obok mężczyznę. Był jego niemiecki znajomy, człowiek który zręcznie maskował swoją niechęć do nazistów. Informator powoli wsadził do kieszeni Amerykanina kopertę, w której napisano informację o absolutnie najwyższym stopniu tajności – na rozkaz Hitlera, Wehrmacht mobilizował się do ogromnej inwazji na ZSRR.
Wiadomość szybko przekazano do amerykańskiego dowództwa, które rozkazało Woodsowi utrzymanie kontaktów z informatorem. W następnych tygodniach Woods pośredniczył w przekazaniu Amerykanom następnych cennych informacji. Zdobyto nawet dyrektywę wydanej przez Hitlera nakazującej siłom III Rzeszy do rozpoczęcia przygotowań do Operacji Barbarossa.
Amerykańskiemu dowództwu ciężko było uwierzyć w te szokujące informacje, ponieważ podejrzewano, że Hitler przeprowadzi inwazję na słabszą militarnie Wielką Brytanię. Dodatkowo, ZSRR i III Rzesza zawarły wcześniej układ o przyjaźni, czego efektem był podbój i podział Polski w 1939 roku. Mimo tego, notkę o planowanej agresji Niemiec przekazano prezydentowi Rooseveltowi.
W tamtym czasie przedstawiciele amerykańskiej dyplomacji próbowali rozluźnić stosunki pomiędzy ZSRR, a III Rzeszę. Między innymi dlatego, na jednym ze ściśle tajnych spotkań, podsekretarz stanu Sumner Welles przekazał radzieckiemu ambasadorowi Konstantinowi Umanskiemu informację o nadchodzącej inwazji. Reakcja ambasadora była zupełnie inna, niż przewidzieli ją Amerykanie – Umanski ostro skrytykował Wellesa, że ten odważył się powiedzieć mu „tak niedorzeczną informację”.
Gdy ostrzeżenie dotarło do Stalina, radziecki dyktator całkowicie je zignorował. Armia Czerwona nie była kompletnie przygotowana do działań defensywnych, gdy drugiego czerwca 1941, 5 000 000 niemieckich żołnierzy rozpoczęło największą lądową operację II Wojny Światowej i przekroczyło granicę niedawnego sojusznika. Jak wiemy z historii, marsz sił zbrojnych III Rzeszy na wschód został powstrzymany dopiero dużo później pod Moskwą, a następnie pod Stalingradem.
Niemcy oglądają zdobyty podczas Operacji Barbarossa radziecki samolot Zbiory Polskiego Archiwum via Wikimedia Commons
7. Sztuczne okręty podwodne w służbie Royal Navy
W 1942 dowódca brytyjskiej marynarki wojennej na Morzu Śródziemnym, admirał Andrew C. Cunningham miał poważny problem. Na Pacyfiku Japończycy zdobyli „Gibraltar Wschodu”, czyli Singapur, a dodatkowo cesarska marynarka zdołała zatopić dwa brytyjskie krążowniki, lotniskowiec „Hermes” i dwa pancerniki – „Prince of Wales” i „Repulse”. Chcąc nie chcąc, Cunningham musiał wysłać swoje okręty na wschód, zostawiając sobie zdecydowanie zbyt słabe siły, by chronić długi na 5500 kilometrów szlak komunikacyjny między Gibraltarem, a Egiptem. Zagrożenie było poważne, bo w rejonie nasilały się włoskie ataki przeprowadzane za pomocą lekkich, nowoczesnych okrętów.
Jasper Maskelyne Źródło: książka „Maskelyne’s Book of Magic”, Wikimedia Commons
Admirał uznał, że Włochów powstrzymałaby flotylla okrętów podwodnych, ale sam nie dysponował tyloma jednostkami. Jednakże do głowy wpadł mu szalony pomysł, który miał rozwiązać ten problem.
Cunningham wezwał do siebie majora Jaspera Maskelyne, dawnego iluzjonistę, a w tamtym czasie brytyjskiego agenta. Admirał rozkazał mu stworzyć flotyllę fałszywych okrętów podwodnych o naturalnej wielkości, które mogły imitować prawdziwe jednostki i tym samym zmylić Niemców i Włochów co do rzeczywistych sił Royal Navy na Morzu Śródziemnym.
Choć zadanie było trudne, Maskelyne podołał mu i na jednej z egipskich bezludnych wysp stworzył cztery „okręty” za pomocą beczek po paliwie, płótna, rur, kabli, resztek zniszczonych wagonów kolejowych i innych będących pod ręką materiałów. Makiety były wyposażone w działa i kotwice, a do tego można było je składać i przewozić lądem na ciężarówkach.
Fałszywe okręty podwodne wyglądały tak realistycznie, że nawet brytyjscy piloci meldowali o tajemniczej jednostce zaobserwowanej na przybrzeżnych wodach. Można powiedzieć, że śmiały plan odniósł sukces, ponieważ jedna z makiet została nawet zaatakowana i zniszczona przez Luftwaffe.
8. Kot-spadochroniarz vs pancernik Tirpitz
Jednym z największych zmartwień dowództwa brytyjskiej marynarki wojennej podczas II Wojny Światowej był fakt, że od stycznia 1942 roku największa jednostka Kriegsmarine, pancernik „Tirpitz” okrętował w Norwegii i był ogromnym zagrożeniem dla konwojów zaopatrzeniowych, które dostarczały broń do ZSRR. Zakotwiczony w ciężko dostępnym doku, będący zbyt daleko od baz bombowców Aliantów, pancernik praktycznie bezkarnie mógł terroryzować szlak murmański. Royal Navy uparcie szukało sposobu na zniszczenie Tirpitza, jednak żaden plan nie był wystarczająco dobry.
Tymczasem w Waszyngtonie dyrektora sekcji badawczo-rozwojowej OSS, Stanleya P. Lovella, odwiedził tajemniczy człowiek, który przedstawił siebie jako eksperta ds. kotów. Przybyły stanowczo stwierdził, że ma plan zniszczenia „Tirpitza”. Według niego, do pozbycia się kłopotliwego pancernika, należało użyć kota, przywiązać go do spadochronu, przyczepić do niego bombę, a następnie spuścić na niemiecki okręt. Jak wiadomo, koty zawsze lądują na cztery łapy, a dodatkowo nie znoszą wody, więc gdyby dać takiemu kotu możliwość manewrowania podczas lotu ze spadochronem, ten mógłby skierować się na cel i tym samym wlecieć w pancernik i zdetonować bombę. Aby oszukać niemieckie baterie przeciwlotnicze, samolot z kotem należało ucharakteryzować na niemiecki i po cichu przeprowadzić zrzut.
Plan ten, jakkolwiek głupi i szalony, zyskał jednak poparcie jednego z amerykańskich senatorów i w pobliżu Waszyngtonu przeprowadzono test takiej „kociej bomby”. Próba skończyła się kompletną klęską, ponieważ zrzucony kot szybko stracił przytomność i spadł tak jak leciał.
Amerykanie momentalnie stracili entuzjazm co do tego rozwiązania i plan kociej bomby spalono. „Tirpitz” ostatecznie uległ nie spadającemu kotu, a eskadrze ciężkich bombowców Lancaster które zatopiły okręt w listopadzie 1944 roku.
Projekt ten otrzymał kodową nazwę „Habbakuk” (literówka Pyke’a), która nawiązywała do biblijnej Księgi Habakuka, 1:5:
„Spójrzcie na ludy wokoło, a patrzcie
pełni zdumienia i trwogi:
gdyż Ja dokonuję za dni waszych dzieła –
nie dacie wiary, gdy wieść o nim przyjdzie.”
Habakkuk – grafika Dominica Harmana Źródło – www.dominicharman.blogspot.com/ za pozwoleniem twórcy
Na papierze zalety tak zbudowanego lotniskowca wydawały się być niezaprzeczalne. Okręt ten miał być stworzony w większości z lodu, a akurat lodu Alianci mieli pod dostatkiem. Ewentualne trafienie torpedą miało nie nieść za sobą żadnych poważnych uszkodzeń – zresztą taka wyrwa mogła być naprawiona na miejscu, nawet w trakcie bitwy. Koszt stworzenia takiego kolosa miał być niewielki, ponieważ do uformowania potrzebnej bryły z lodu potrzeba było tylko 1% energii niezbędnej do zrobienia tego samego ze stalą o tej samej masie. Niestety, niedługo później zauważono, że lód może zbyt łatwo pękać pod wpływem uderzeń. Z tego powodu projekt pływającego lodowego lotniskowca został tymczasowo zaniechany.
Pewnie tak by już zostało, gdyby nie wynalezienie nowego tworzywa w 1943 roku, nazwanego (od nazwiska Pyke’a) pykretem. Jest to mieszanka trocin i wody, która może być formowana w dowolny kształt i charakteryzuje się wytrzymałością porównywalną do betonu. Pykret idealnie pasował do koncepcji budowy „Habakkuka”, więc prace nad projektem ruszyły ze zdwojoną mocą. Nad powstaniem gigantycznego lotniskowca pracowały jednocześnie trzy zespoły w Kanadzie, Wielkiej Brytanii i USA.
Projekt Habakkuk, ilustracja
W tym samym roku w kanadyjskiej prowincji Alberta na jeziorze Patricia zbudowano testowy model okrętu w skali 1:50, czyli o wymiarach ok. 18 m x 9 m. Inżynierom zależało głównie na stworzeniu efektywnego systemu chłodzenia, który miał być w stanie utrzymać zamrożenie tworzywa nawet podczas upału. Testowy okręt udało się utrzymać w zamrożeniu przez całe lato. Testy balistyczne wykazały, że model z pykretu był niezwykle odporny na uderzenia torped. Naukowcy byli pewni, że biorąc pod uwagę ogromne wymiary prawdziwego lotniskowca, niemiecka marynarka praktycznie nie byłaby w stanie zniszczyć okrętu za pomocą pocisków i torped wystrzeliwanych z U-Bootów i okrętów nawodnych. W każdym bądź razie, Niemcy potrzebowaliby bardzo dużej ich ilości aby krytycznie zagrozić lotniskowcowi, a wszelkie naprawy tworzywa mogły być przeprowadzane na morzu.
Niestety, inżynierowie dość szybko zdali sobie sprawę z faktu, jak niesamowicie kosztowny byłby Habakkuk o planowanych wymiarach. Dodatkowo, system chłodzenia mógł okazać się dla okrętu nie dość efektywny. Z tego powodu podjęto decyzję o przerwaniu projektu i zatopieniu istniejącego prototypu. Pośrednio na decyzję wpływ miało także to, że Portugalia udostępniła Aliantom swoje lotniska na Azorach, skąd mogły startować samoloty osłaniające konwoje z zaopatrzeniem. Dodatkowo, Wielka Brytnia i USA zwiększyły liczbę lotniskowców eskortowych, które objęły parasolem ochronnym północny Atlantyk.
Śmiały plan alianckich inżynierów nie doczekał się spełnienia i wielki lodowy kolos nigdy nie powstał. Zatopiony prototyp Habakkuka spoczywa po dziś dzień na dnie Jeziora Patricia.