Tag

xx wiek

Browsing

10 sierpnia 1945 roku o 2:30 japońska Rada Najwyższa w skupieniu słuchała słów swojego cesarza. Hirohito, Syn Słońca, tak oto zwracał się do swoich rodaków:

„Nadeszła godzina zaakceptowania tego, co jest nie do zaakceptowania, i zniesienia tego, co wydaje się nie do zniesienia.”

Oznaczało to oczywiście bezwarunkową kapitulację Japonii, będącą bezpośrednią konsekwencją ponad trzech lat walk, zakończonych zrzuceniem przez amerykańskie Boeingi B-29 Superfortress pierwszych w historii bomb atomowych. Celami były stosunkowo mało zniszczone do tej pory dwa japońskie miasta – Hiroszima i Nagasaki.

6 sierpnia na niebie nad Hiroszimą pojawiła się grupa czterech bombowców B-29 „superfortec”, z których jeden, nazwany przez swojego dowódcę przydomkiem „Enola Gay” zrzucił na japońskie miasto 4-tonową bombę o kryptonimie „Little Boy”. Wybuch nastąpił 43 sekundy po zrzuceniu, 500 metrów nad ziemią, a nuklearny grzyb, który szybko powstał nad miastem, miał wysokość kilkunastu kilometrów. „Little Boy” dosłownie zrównał z ziemią japońską metropolię, niszcząc lub poważnie uszkadzając 70 tys. z 76 tys. wszystkich stojących tam budynków. Śmierć poniosło 30% populacji Hiroszimy, czyli co najmniej 78 tys. ludzi. Ci stojący do 400 metrów od epicentrum wybuchu po prostu wyparowali, a po niektórych zostawał tylko ślad na betonie. Dotkliwe oparzenia odnosili ludzie przebywający nawet 3,5 km od miejsca detonacji „Little Boya”.  

Zniszczona Hiroszima po 6 sierpnia 1945 roku
Źródło: U.S. Navy via Wikimedia Commons

Mimo ogromu tragedii, niesamowitych zniszczeń i zwykłego strachu przez „straszną amerykańską bronią”, Japonia nie poddała się ani 6 sierpnia, ani dzień później. Cesarza przekonywano, że Amerykanie na pewno mieli tylko jedną bombę nowego typu i że niebezpieczeństwo już minęło. Japonia zamierzała bronić się do samego końca – do ostatniego żołnierza, do ostatniego naboju, do ostatniego okrętu. Niezłomność cesarskiej obrony pokazały między innymi obrona Iwo Jimy i samobójcze ataki „boskiego wiatru”, czyli pilotów kamikaze którzy krzycząc imię cesarza wbijali się w okręty US Navy. Zdobycie Iwo Jimy to jedna z najbardziej krwawych kart w historii walk amerykańskich Marines i jedyna bitwa podczas wojny na Pacyfiku, gdzie straty atakujących Amerykanów (zabici i ranni) były wyższe niż broniących się Japończyków.

Japonii nie złamały także straszliwe naloty dywanowe na Tokio, w tym ten z 9/10 marca 1945 roku, podczas którego 334 bombowców B-29 zrzuciło na stolicę Japonii 1667 ton bomb zapalających, paląc 277 tysięcy budynków i zabijając ok. 80 tysięcy ludzi – więcej niż podczas zagłady Hiroszimy.

Dopiero drugi atak nuklearny na kolejne japońskie miasto – Nagasaki – zmusił cesarza Hirohito do zaakceptowania faktu przegrania wojny i oddania kraju w ręce Amerykanów. II Wojna Światowa na Pacyfiku zakończyła się podpisaniem bezwarunkowej kapitulacji Japonii 2 września 1945 roku na pancerniku Missouri.

Zbudowanie i użycie bomby atomowej zmieniło świat – zakończyło jeden globalny konflikt, rozpoczęło wielki wyścig zbrojeń, zmieniło rozkład sił na planecie i wymusiło opracowanie nowych strategii wojennych. Jak właściwie doszło do zaprojektowania pierwszej bomby atomowej i dlaczego Amerykanom tak bardzo zależało na czasie podczas jej budowy?

Robert Oppenheimer  i gen. Leslie Groves podczas testu Trinity
Źródło: U.S. Army Corps of Engineers via Wikimedia Commons

Stany Zjednoczone prowadziły badania nad pierwiastkiem uranu już od 1939 roku, jednak z początku prace te miały mały priorytet. W lutym 1941 do prowadzenia badań nad bombą atomową przeznaczono jedynie 6 tysięcy dolarów, a dla porównania w 1945 roku były to już… 2 miliardy dolarów. Od 1942 roku prace prowadzące do zbudowania amerykańskiego ładunku nuklearnego nazywano „Projektem Manhattan”. W mieście Los Alamos położonym w stanie Nowy Meksyk, ponad 60 km od najbliższego miasta, stworzono tajny ośrodek gdzie zgromadzono najwybitniejszych atomistów tamtych czasów. Jak napisał Sławomir Gowin w książce Hiroszima i Nagasaki: „można bez przesady napisać, że jeśli któryś z genialnych fizyków nie przebywał właśnie tam, oznaczało to, iż pracuje w Niemczech lub Związku Radzieckim”. Amerykańskim zespołem kierował Robert Oppenheimer, profesor uniwersytecki z Berkeley.

Po ponad trzech latach pracy i wysiłku wielu ludzi nie tylko w Los Alamos, ale także w innych laboratoriach, projekt Manhattan zbliżał się do końca. Pierwszy w historii naziemny test nuklearny, nazwany przez Oppenheimera „Trinity”, miał odbyć się 16 lipca 1945 roku na pustyni niedaleko miasta Alamogordo w stanie Nowy Meksyk.

Bombę umieszczono na 30-metrowej wieży, by możliwie wiernie symulować eksplozję która miała nastąpić po zrzuceniu ładunku z samolotu. Poligon obserwowała, ukryta w bunkrach, większość załogi z
Los Alamos. Co ciekawe, naukowcy do końca nie byli pewni dokładnej siły mającego nastąpić wybuchu, ponieważ przewidywali eksplozję, która będzie mieć siłę równą detonacji od stu do kilku tysięcy ton trotylu – już po zakończonym teście obliczono, że było to aż 20 tysięcy ton.

Gdy nastąpił wybuch bomby, do 1600 m od epicentrum wybuchu zostało unicestwione każde życie, temperatura przekroczyła trzykrotnie powierzchnię Słońca, a drżenie szyb w budynkach odczuwano nawet 320 km od Alamogordo!

Zdjęcie wybuchu ładunku nuklearnego podczas testu „Trinity”.
Źródło: Jack W. Aeby via Wikimedia Commons

Efekt spowodowany detonacją ładunku był straszliwy. Robert Oppenheimer, szef naukowców pracujących nad Projektem Manhattan tak wyraził się kilka godzin po wybuchu:

„Teraz stałem się śmiercią, zniszczeniem światów.”

Reakcje pozostałych naukowców były podobne. Dominowało przerażenie, poczucie stworzenia broni, która stanie się punktem zwrotnym w historii i zmieni na zawsze zasady prowadzenia wojny.

Jeszcze tego samego dnia, prezydent Stanów Zjednoczonych Harry Truman otrzymał telegram o treści: „Operowany dziś rano. Diagnoza jeszcze niepełna, ale rezultaty wydają się zadowalające i już przekraczają oczekiwania”oznaczało to sukces testu pierwszej w historii bomby atomowej. Truman wiedział już, że to on został zwycięzcą wyścigu atomowego: sowieccy naukowcy byli daleko za Amerykanami, a niemieckie laboratorium w Haigerloch (gdzie prowadzono prace nad budową niemieckiej bomby) zostało przejęte przez Aliantów. Powodzenie Projektu Manhattan było dla prezydenta korzystne z dwóch powodów.

Po pierwsze, zrzucenie bomby atomowej na Japonię miało pomóc Amerykanom w uniknięciu ogromnych strat ludzkich podczas dalszej ofensywy na Dalekim Wschodzie. Im bliżej amerykańskie okręty znajdowały się Tokio, tym opór obrońców Kraju Kwitnącej Wiśni tężał. Generał Douglas MacArthur policzył, że pokonanie Japonii będzie kosztowało Stany Zjednoczone jeszcze nawet pół miliona straconych żołnierzy! Choć pewni ostatecznego zwycięstwa, Amerykanie woleli użyć przeciwko cesarzowi nowej bomby niż przez długie miesiące stawiać czoło japońskiej piechocie, resztce floty i pilotom kamikaze.

Fotografia zrobiona podczas konferencji w Poczdamie. W dolnym rzędzie na środku dumny ze swych naukowców prezydent Harry S. Truman
Źródło: Presidential Collection of Harry S. Truman, via Wikimedia Commons

Po drugie, Truman mógł zaspokoić swoją próżność i już dzień później, podczas pierwszego dnia Konferencji w Poczdamie nie omieszkał pochwalić się swoim sukcesem Józefowi Stalinowi. Amerykański prezydent cieszył się, mając w ręce tak silną kartę przetargową już na samym początku konferencji. Bomba atomowa miała zbić dla niego kapitał polityczny – choć dołączenie ZSRR do wojny przeciwko Japonii miało pomóc szybciej pokonać wspólnego nieprzyjaciela, to Truman nie chciał dzielić się ze Stalinem późniejszymi wpływami w okupowanym kraju. Cel był jasny – to Stany Zjednoczone miały rzucić na kolana cesarza Hirohito i jego wojska.

Reakcja Stalina na tę szokującą wiadomość była bardzo spokojna, czym zdziwił Trumana. Jak się później okazało, sowiecki dyktator doskonale wiedział zarówno o pracach nad amerykańską bombą atomową, jak i samym Teście Trinity za sprawą swoich licznych szpiegów działających w USA, w tym Klausa Fuchsa, naukowca z Los Alamos. Działalność sowieckiego wywiadu w trakcie projektu Manhattan i ich późniejsze przejęcie kompletnych planów budowy bomby to temat na osobny obszerny i ciekawy artykuł.

Już po zrzuceniu obu bomb na Japonię, doradca prezydenta Clark Clifford spytał się prezydenta Harry’ego Trumana jak ten wtedy spał. Prezydent odpowiedział mu krótko: „Normalnie, jak co noc.” Tego dnia Truman nie wiedział jeszcze, że nuklearna zagłada dwóch japońskich miast kończyła II Wojnę Światową, lecz zaczynała drugi konflikt – zimną wojnę, czyli wyścig zbrojeń który toczył się nie na polach bitew, lecz w gabinetach polityków i agencji wywiadowczych.

Do ataku na ZSRR, czyli do wykonania planu Barbarossa, Niemcy rzucili przeciwko Armii Czerwonej cztery grupy pancerne liczące około 3 tysiące czołgów. Początkowo siły III Rzeszy błyskawicznie parły na wschód; już we wrześniu 1941 roku niemieckie zagony pancerne znalazły się pod Leningradem, a w listopadzie 2. Grupa Pancerna generała Guderiana stała pod Moskwą. Wehrmacht doskonale wykorzystywał swoje pancerne pięści, które w myśl taktyki Blitzkriegu szybko przełamywały front i starały się zamykać okrążeniu siły radzieckie.

Przykład wytrzymałości pancerza sowieckiego czołgu KW-1. Stalingrad, 1942
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Niemców powstrzymała surowa zima i beznadziejne rosyjskie drogi, przez które stany niektórych dywizji pancernych Hitlera zmniejszyły się nawet o 50%. Arma Czerwona zdołała wyprowadzić zwycięską kontrofensywę pod Moskwą, ratując tym samym swoją stolicę i otwierając nowy rozdział w historii sowieckich sił pancernych. Obie strony konfliktu zauważyły wtedy, że nawet najlepiej uzbrojony niemiecki czołg tamtego okresu, czyli PzKpfw IV miał nikłe szanse przeciwko nowym sowieckim czołgom T-34/76 i KW. Chcąc wykorzystać tę przewagę, naczelne sowieckie dowództwo rozpoczęło gorączkowe przezbrajanie pozostałych jednostek w te modele czołgów, a Niemcy przyspieszyli prace rozwojowe nowych późniejszych dominatorów pół bitew, czyli czołgu ciężkiego PzKpfw VI Tiger i czołgu średniego PzKpfw V Panther.

Pierwszą poważną operacją, gdzie Sowieci wykorzystali masowe uderzenie jednostek pancernych, było zamknięcie sił niemieckich w kotle podczas kontrofensywy pod Stalingradem w listopadzie 1942 roku. Wehrmacht znalazł się w odwrocie, jednak genialny manewr feldmarszałka Ericha von Mansteina umożliwił Niemcom odbicie Charkowa, zadanie Armii Czerwonej poważnym strat i ustawienie frontu tak, jak latem 1942 roku. Adolf Hitler i jego generałowie szykowali wielką ofensywę mającą umożliwić im odzyskanie inicjatywy strategiczną na Froncie Wschodnim, którą to Wehrmacht utracił pod Stalingradem.

Operacja „Zitadelle”

Rozpoczęły się przygotowania wielkiego planu operacji o kryptonimie „Zitadelle” (Cytadela). Operacja ta zakładała wyprowadzenie uderzenia w rejonie Kurska, zniszczenie rozlokowanych tam jednostek Armii Czerwonej i późniejsze uderzenie w kierunku Moskwy. Jednak już na samym początku w planie pojawiły się zgrzyty: generał Walther Model alarmował dowództwo, że Rosjanie przygotowali na odcinku planowanego natarcia solidną, dobrze zorganizowaną obronę i tym samym sugerował zmianę planów. Generał Guderian wprost spytał się Hitlera:

„Czy myśli pan, że ludzie w ogóle wiedzą, gdzie leży Kursk? Dla świata rzeczą zupełnie obojętną jest to, czy mamy Kursk czy go nie mamy”.

Mimo tych argumentów, Führer był niewzruszony. Wiedząc, że niemieccy żołnierze wejdą wprost na ufortyfikowany i dobrze broniony teren, upatrywał swoich szans w nowych czołgach, Panterach i Tygrysach, które miały przeważać nad sowieckimi T-34 i przeważyć szalę zwycięstwa na stronę III Rzeszy. Nie przejął się nawet dalszymi ostrzeżeniami Guderiana, który wiedział, że Pantery przechodziły wtedy tzw. „choroby wieku dziecięcego”, czyli dużą awaryjność wynikającą z tego że była to nowa, niesprawdzona wtedy maszyna. Czekając na dostawy nowych czołgów, Hitler był skłonny przesuwać dzień rozpoczęcia wielkiej ofensywy.

Tygrys 2. Dywizji Pancernej SS „Das Reich”
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Ostatecznie termin rozpoczęcia operacji „Zitadelle” wyznaczono na 5 lipca 1943 roku. Niemcy mieli uderzać na pozycje sowieckie z dwóch stron. Grupa prowadząca natarcie z północy miała do dyspozycji 747 czołgów (w tym 31 Tygrysów) i 134 dział samobieżnych (w tym 89 Ferdinandów). Grupa południowa była wspierana przez 1303 czołgi i 253 działa samobieżne. Działania na lądzie miały być wspierane przez dwie floty powietrzne, liczące ok. 1900 samolotów. Zadaniem Luftwaffe było wyeliminowanie z walki sowieckiego lotnictwa, a następnie walka z jednostkami pancernymi Armii Czerwonej.

Niemieckie dowództwo nie wiedziało, że Rosjanie znali dokładną treść rozkazu polecającego atak w kierunku Kurska. W rejonie Kurska na Niemców czekały jednostki Frontu Centralnego generała Konstantego Rokossowskiego i Frontu Woroneskiego generała Nikołaja Watutina. Za nimi, w odwodzie stały armie Frontu Stepowego gen. Iwana Koniewa. Siły te dysponowały 3306 czołgami i działami samobieżnymi.

Tygrys z 503 Batalionu Czołgów Ciężkich pod Kurskiem

Armia Czerwona była okopana i przygotowana by odeprzeć natarcie Wehrmachtu, a następnie przeprowadzić szybki kontratak. W rejonie Kurska obrońcy wykopali 5000 kilometrów okopów i przejść, założyli 4000 min i rozciągnęli niesamowite ilości drutu kolczastego, w tym drutu pod napięciem. Pozycje sowieckie wręcz uginały się od broni przeciwpancernej, a teren przed nimi roił się od min przeciwczołgowych. Czołgi Wehrmachtu miały wjechać prosto w tę gorliwie przygotowywaną pułapkę, której powodzenie miało zmienić losy całej II Wojny Światowej.

Początek walk

Rosjanie wiedzieli nawet, gdzie i kiedy dokładnie uderzy wróg. 5 lipca, czyli w dzień rozpoczęcia bitwy, to oni pierwsi poderwali samoloty i spróbowali zaatakować niemieckie lotniska, gdzie znajdowały się przygotowane do startu maszyny Luftwaffe. Niemieckich sił powietrznych nie udało się zaskoczyć, więc wywiązała się bitwa powietrzna, podczas której tylko tego dnia Rosjanie stracili ponad 430 samolotów, a III Rzesza jedynie 26 maszyn.

Nad ranem rozpoczęła się niemiecka ofensywa pod Kurskiem, poprzedzona intensywnym ostrzałem ze strony Armii Czerwonej. Mimo początkowych strat, zasieków, okopów, drutów kolczastych, min i przewagi liczebnej przeciwnika, Wehrmacht w kilku miejscach przedarł się przez sowiecką obronę. Na ich niekorzyść działał teren, ponieważ czołgi grzęzły w błocie, a ich wyciąganie potrafiło trwać nawet wiele godzin. Dodatkowo, spełniło się ostrzeżenie generała Guderiana – nowe czołgi średnie, Pantery, okazały się być niezwykle awaryjne. przykładem mogą być tutaj dwa bataliony czołgów 10. Brygady Pancernej, które rano 5 lipca miały na wyposażeniu 200 Panter. Tego samego dnia w godzinach wieczornych sprawnych pozostało jedynie 40 z nich! Na szczęście dla pancerniaków Hitlera, przez noc udało im się zreperować następnych 100.

W walce sprawdzały się za to nowoczesne pancerne kolosy Hitlera, czyli Panzerkampfwagen VI Tiger. Tygrysy z 13. Kompanii, plutonu słynnego ppor. Michaela Wittmanna pod Kurskiem rozpoczęły swój bojowy marsz od eliminacji sowieckiego punktu obrony przeciwpancernej i rozbicia pierwszej linii obrony. Następnie stoczyły krótką potyczkę z plutonem T-34, które zostały przez nich zmuszone do odwrotu. Podczas natarcia na drugą linię sowieckiej obrony Wittmann został wezwany na pomoc plutonowi ppor. Wendorffa, który został otoczony przez kilkanaście T-34. As pancerny posłał dwa Tygrysy do ataku na sowieckie umocnienia, a sam obrał kurs na okrążony niemiecki pluton. W kilka minut zniszczył trzy wrogie T-34. Tego dnia Wittmann samodzielnie zniszczył osiem T-34 i osiem dział przeciwpancernych.

Sowieckie pozycje przeciwpancerne pod Kurskiem
Cassowary Colorizations via Flickr (https://www.flickr.com/photos/cassowaryprods/34834747431)

Zahamowane natarcie

Drugiego dnia natarcia niemiecka pięść pancerna zaczęła tracić impet. Były odcinki, gdzie czołgi i piechota Wehrmachtu miały przed sobą pola minowe, okopane T-34 i stanowiska przeciwpancerne, których nie dawało się pokonać. Mimo to natarcia prowadzone przez Tygrysy wciąż miejscami pozwalały przełamać sowiecką obronę. Dość skuteczną okazała się być taktyka tworzenia formacji czołgów, która kształtem przypominała dzwon. Jej trzon i front składał się z ciężkich Tygrysów, a boki obsadzano czołgami średnimi. Przewaga nowych czołgów niemieckich nad jednostkami sowieckimi była momentami miażdżąca – sam ppor. Michael Wittmann 7 lipca ponownie niósł śmierć sowieckim pancerniakom i samodzielnie zniszczył siedem T-34 i 19 dział przeciwpancernych.

7 lipca Niemcy zastosowali nową metodę niszczenia sowieckich czołgów jadących na front. Do Stukasów, czyli Junkersów Ju 87 doczepiono działka 57 mm i z ich pomocą atakowano kolumny pancerne Armii Czerwonej. Efekt przerastał oczekiwania dowódców – po wielu takich akcjach na polu bitwy pozostawało kilkadziesiąt dymiących sowieckich pojazdów.

Mozolne natarcie Niemców powoli traciło swój impet, a opór Armii Czerwonej konsolidował się. Te kilka dni walk kosztowało ich ogromne ilości sprzętu i zasobów. Straty ludzkie były znaczne, jednak i tak mniejsze niż Rosjan. Feldmarszałek Manstein zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę i uderzyć II Korpusem Pancernym SS na Prochorowkę, by przebić się w kierunku Kurska. Operacja ta zbiegła się z kontrnatarciem Sowietów – na rozkaz Stalina generał Watutin 12 lipca rozkazał 5., 6., 7. Armii Gwardii i 1. i 5. Armii Pancernej Gwardii atak na niemiecką Grupę Armii „Południe”.

Niemiecki żołnierz ogląda zniszczony czołg T-34, 40 km od Prochorowki.
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Bitwa pancerna pod Prochorowką

To właśnie wokół Prochorowki rozegrała się największa bitwa pancerna II Wojny Światowej. Na dystansie 5 km naprzeciw siebie stanęło ponad tysiąc czołgów, a ich starcia były niesamowicie zażarte. Pojazdy niemieckie starały się korzystać ze swojej snajperskiej przewagi i trzymać wrogie maszyny na dystans, jednak Sowieci mieli szczęście i ich czołgi parły naprzód i podjeżdżały blisko Niemców dzięki pyłowi, który unosił się nad polem bitwy. Mimo to, 12 lipca na jeden zniszczony niemiecki czołg lub działo przypadało 4-5 straconych sowieckich pojazdów pancernych, choć to Armia Czerwona miała dwukrotnie większą przewagę sprzętu (300 czołgów i dział przeciwko 600 – 800. Tutaj podawane są różne dane).

To, jak bezwględnie walczono pod Prochorowką, może świadczyć fakt, że zdarzyły się przypadki taranowania wrogich pojazdów przez czołgi, którym zabrakło amunicji.

Walcząc na tak bliski dystans, ciężkie Tygrysy nie mogły manewrować tak sprawnie jak zwinniejsze T-34. Ich potężny przedni i boczny pancerz był trudny do spenetrowania, jednak Sowieci starali się je zachodzić z tyłu i niszczyć, unikając przy tym ognia straszliwych niemieckich armat 88 mm.

Mimo dużej awaryjności, sprawne egzemplarze Panter okazały się dominować pole bitwy. Ich celna i potężna armata 75 mm mogła przebić każdy wrogi czołg obecny pod Kurskiem, a ani jedno trafienie w przedni pancerz którejkolwiek z Panter nie okazało się groźne. Jak wspomniano wyżej, większość z nich zawiodła przez liczne problemy techniczne. Po stronie niemieckiej w bitwie brały udział także czołgi średnie – „konie pociągowe niemieckiej armii” Panzery IV i mała liczba Panzerów III. Sowieci korzystali głównie z T-34, jeszcze w słabszej wersji z armatą 76 mm, która nie dawała im dużej szansy w normalnym starciu przeciwko Tygrysom i Panterom, jednak dobrze dawała sobie radę przeciwko Panzerom IV.

Nie można zapomnieć, że w bitwie wykazały się także inne pojazdy, a nawet zwierzęta. Na dalekich dystansach jedynym godnym przeciwnikiem dla niemieckich pancernych kolosów okazało się być działo samobieżne SU-152. Pociski wystrzelone z jego 152-mm armaty miały straszliwą siłę – potrafiły dosłownie przełamywać niemieckie czołgi w pół. Po bitwie pod Kurskiem ten niszczyciel uzyskał miano „zwieroboj”, czyli z rosyjskiego „pogromca zwierząt”, mając na myśli to, jak dobrze spisywał się przeciwko nowym czołgom III Rzeszy. Niemcy także użyli pod Kurskiem działa samobieżnego Ferdinand, dysponującego armatę 88 mm. Miało ono jednak mały problem – konstruktorzy zapomnieli umieścić w nim karabiny maszynowe, więc łatwo padało ofiarą piechoty.

Co ciekawe, jedną z najskuteczniejszych broni przeciwko oddziałom pancernym Wehrmachtu i SS były… psy, którym Rosjanie przyczepiali ładunki wybuchowe i wysyłali przeciwko niemieckim czołgom.

Grób kaprala Heinza Kühla, Niemca walczącego pod Kurskiem
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Klęska Cytadeli

15 lipca wykrwawiona niemiecka Grupa Armii „Środek” została przerwana przez sowieckie fronty Zachodni i Briański. Oddziały Grupy „Południe” wycofały się na pozycje wyjściowe sprzed operacji „Zitadelle” i rozpoczęły obronę swoich pozycji. To był koniec niemieckiej ofensywy pod Kurskiem, a do jej fiaska przyczynił się sam Adolf Hitler, który 13 lipca odesłał część sił na Sycylię, gdzie właśnie wylądował aliancki desant. Na rosyjskich stepach III Rzesza straciła 416 tys. żołnierzy, a Rosjanie – aż 1 mln 680 tys. ludzi. Niemieckie siły pancerne uzupełnione z ogromnym trudem i precyzyjnie przygotowywane na wielką bitwę, były niezdolne do prowadzenia jakichkolwiek działań ofensywnych.

Dowództwo Armii Czerwonej postanowiło wykorzystać okazję i zaatakować osłabionego, wyczerpanego przeciwnika. 3 sierpnia przez Biełgorod i Charków ruszyła wielka ofensywa, która w ciągu 21 dni odepchnęła Wehrmacht na 140 km na zachód. Jak pokazała historia, Rosjanie nie oddali już Hitlerowi inicjatywy strategicznej na froncie wschodnim, a hordy Stalina swój marsz na zachód zakończyły dopiero dwa lata później, w Berlinie.

II Wojna Światowa uznawana jest za jeden z najważniejszych konfliktów w dziejach ludzkości. Wojna ta zmieniła balans sił na całym świecie, przesunęła wiele granic i przyniosła zniszczenie niezliczonej ilości miejsc na kilku kontynentach.

Jedyny poważny atak na amerykańską ziemię miał miejsce 7 grudnia 1941 roku w Pearl Harbor, a reszta zmagań wojennych miała miejsce w Europie, Afryce, Azji i na oceanach – na Atlantyku i Pacyfiku. Choć kontynent amerykański nie ucierpiał bezpośrednio, wojna i tak odcisnęła poważne piętno na życiu mieszkańców Stanów Zjednoczonych.

Rozpoczęło się racjonowanie jedzenia, ubrań, benzyny i innych produktów codziennego użytku. Szczególnie potrzebny był metal, który musiał pokryć ogromnie rosnące zapotrzebowanie machiny wojennej USA. Jak łatwo sobie wyobrazić, to wszystko miało duży wpływ na przemysł samochodowy – nagle materiały potrzebne do budowy nowych samochodów musiały być użyte w celu budowy nowych maszyn wojennych. Co stało się z branżą motoryzacyjną w czasie II Wojny Światowej?

Zmiana w produkcji

Amerykańskie Biuro Zarządzania Produkcją (The Office of Production Management) zamroziło sprzedaż i dostawę samochodów do konsumentów 1 stycznia 1942, krótko po ataku na Pearl Harbor. 16 stycznia prezydent Franklin D. Roosevelt ustanowił Zarząd Produkcji Wojennej (War Production Board), aby regulować dystrybucję materiałów i paliw potrzebnych do prowadzenia wojny. Produkcja samochodów ustała całkowicie w lutym 1942 roku, a zapas nowych pojazdów wyniósł 520 000 sztuk. Producenci dostali pozwolenie na „racjonalną” sprzedaż aut z tej puli dla „najważniejszych kierowców” w kraju.

W kwietniu została uformowana składająca się z przedstawicieli przemysłu samochodowego Rada Samochodowa dla Produkcji Wojennej (the Automotive Council for War Production), której celem było dzielenie się informacjami i zasobami w przygotowaniach do przestawienia fabryk z produkcji pojazdów cywilnych na wytwarzanie wojskowych ciężarówek, jeepów, czołgów, samolotów i innych maszyn wojskowych. Poza tym niezbędna była także masowa produkcja zaopatrzenia żołnierzy, czyli hełmów, amunicji, bomb, torped i innych. Fabryki w krótkim czasie musiały całkowicie zmienić swoją działalność – dosłownie z dnia na dzień najwięksi producenci samochodów znaleźli się w przemyśle wojennym.

Na początku 1944 roku, zapas nowych samochodów w Stanach Zjednoczonych wynosił już tylko 30 000 sztuk i jesienią tamtego roku producenci tacy jak Chrysler, Fisher Body (General Motors), Ford i Nash uzyskały zgodę na ulokowanie pewnych zasobów i sił w pracę nad nowymi modelami samochodów, póki prace te nie konfliktowały z trwającą produkcją wojenną.

Co dokładnie producenci samochodów wytwarzali w okresie wojennym?

Podczas II Wojny Światowej wytwórcy samochodów mieli za zadanie produkować duże spektrum pojazdów wojskowych, amunicji i pozostałego ekwipunku potrzebnego żołnierzom na obu frontach. W cywilnych fabrykach powstały takie czołgi jak Fisher Body Grand Blanc, Ford M10 Wolverine i M18 Hellcat, produkowany przez Buick Motor Car Division (General Motors).

Producenci musieli także produkować części do samolotów sił powietrznych, w tym do słynnego bombowca Boeing B-29 Superfortress o nazwie „Enola Gay” który zrzucił bombę atomową na Hiroshimę – 5,5 metrowa część przednia kadłuba bombowca była stworzona przez Chryslera. Sam Chevrolet wyprodukował 60 000 silników dla samolotów pomiędzy 1942, a 1945, razem z 500 000 sztukami ciężarówek, 8 000 000 pociskami artylerii i wieloma innymi.

Gdy II Wojna Światowa dobiegła końca w 1945 roku, zsumowana wartość sprzętu wyprodukowanego przez przemysł samochodowy w Stanach Zjednoczonych wyniosła ponad 29 000 000$ (ponad 400 mln$ przeliczając na współczesną wartość nabywczą). Koniec konfliktu zbrojnego przyniósł producentom powrót do budowy nowych samochodów, a te stworzyły po latach piękny rozdział w amerykańskiej motoryzacji.

Ten artykuł został napisany przez naszego partnera, Camo Trading.

W 1809 roku Finlandia utraciła swoją niepodległość na rzecz Imperium Rosyjskiego i na mapach istniała jako Wielkie Księstwo Finlandii, państwo podległe carom. Wolność odzyskała dopiero w 1917 roku, korzystając z wojny domowej w Rosji i do wybuchu II Wojny Światowej pozostawała krajem neutralnym, jednak utrzymujących bliskie stosunki dyplomatyczne i wojskowe z Niemcami. Przez cały ten czas nad Finami wisiała groźba inwazji ze strony ZSRR, które to nie pogodziło się z odłączeniem się jednej ze swoich „prowincji”, a także chciało wyeliminować groźbę ewentualnego niemieckiego ataku przez fińskie terytorium w przypadku wojny. Sowieci wysuwali coraz to śmielsze żądania (głównie terytorialne) których dumni Finowie nie akceptowali.

Żołnierze Armii Czerwonej w Finlandii. Widoczny brak ich zimowego umundurowania.
Źródło: N. Petrov and V. Temin, via Wikimedia Commons

26 listopada 1939 roku, czyli już po ataku i zdobyciu m. in Polski, ZSRR dokonał prowokacji w małej wiosce Mainila niedaleko granicy z Finlandią. Armia Czerwona sama ostrzelała własne terytorium, a następnie za sprawców ogłoszono fińską artylerię, przez co Sowieci zyskali pretekst do uderzenia na mniejszego sąsiada. Terytorium Finlandii zaatakowali 30 listopada, uderzając w sile 450 000 ludzi, szybko osiągając zbiór umocnień na Przesmyku Karelskim zwanych Linią Mannerheima. 80 000 tysięcy Finów broniło się dzielnie i sprytnie, korzystając z maskowania, znajomości terenu, dyscypliny i zręcznego ostrzału artylerii. Fińscy dowódcy nie przestraszyli się wojsk Stalina, co mogą zobrazować słowa marszałka Carla Gustafa Mannerheima, który powiedział: Jest ich tak wielu, a nasz kraj jest taki mały, gdzie my ich wszystkich pogrzebiemy?”. Wciąż jednak mieli przeciwko sobie prawie pół miliona wrogów, wspieranych przez lotnictwo i czołgi.

Sowieci nie wiedzieli, że niedaleko frontu znalazła się wioska Rautjärvi, rodzinna miejscowość Simo Häyhä – miejscowego rolnika i myśliwego w stopniu kaprala rezerwy. Häyhä, który był świetnym strzelcem natychmiast ruszył na Linię Mannerheima i został włączony do kilkuosobowego zespołu narciarzy, mających za zadanie polować na Rosjan korzystając z szybkości i zdolności maskowania. Najeźdźcy zwykle byli dla fińskich strzelców łatwym celem, ponieważ nie mieli nawet zimowych (białych mundurów) a ich czołgi były pomalowane na ciemne kolory.

Simo Häyhä po otrzymaniu swojego karabinu M28
Finnish Military Archives via Wikimedia Commons

Simo Häyhä codziennie samotnie wybierał się do lasu, by polować na czerwonoarmistów. Zaopatrzony w śnieżny kamuflarz, uzbrojony w karabin snajperski Mosin i w przeznaczony do walki na bliskie odległości karabin maszynowy Suomi KP szczególnie wypatrywał radzieckich dowódców, oficerów politycznych, saperów i artylerzystów których to starał się likwidować w pierwszej kolejności. Szybko został ochrzczony mianem „Biała Śmierć”, ponieważ był dla najeźdźców niewidoczny i śmiertelnie skuteczny. Rosjanie panicznie bali się go i opowiadali sobie nawzajem historie o jego umiejętnościach.

Przede wszystkim Häyhä był niewidoczny dla wroga. Cały ubrany w śnieżny kombinezon, z białą maską zasłaniającą twarz doskonale zlewał się z otoczeniem. Aby ukryć parowanie własnego oddechu, w ustach trzymał bryłki śniegu, a żeby nie wzbudzać pyłu po wystrzale – śniegowe zaspy polewał wodą. Był zdolny całymi godzinami trwać nieruchomo będąc zagrzebanym w zaspie na trzaskającym mrozie sięgającym nawet -40°C, czekając na sposobność do strzału. Przez ten cały czas używał głównie prostego karabinu M/28-30 (zmodyfikowanej wersji starego rosyjskiego Mosina) bez celownika optycznego, posiadającego jedynie muszkę i szczerbinkę – mimo to potrafił zabić człowieka z odległości nawet 500m. Twierdził, że posiadając celownik musiałby za każdym razem unosić głowę wyżej, co naraziłoby go na wykrycie przez wrogiego strzelca. Co ciekawe, Simo starał się nie celować w głowy swoich wrogów. Uważał, że klatka piersiowa jest większym, a przez to pewniejszym celem i dlatego starał się wybierać ten punkt na ciele przed naciśnięciem spustu.

Umundurowanie Simo Häyhä podczas wojny zimowej
Źródło: SotamuseoSuomenlinna via Wikimedia Commons

Wyposażony w prostą (lecz sprawdzoną) broń, a jednocześnie świetnie znający teren i swoje możliwości Simo Häyhä przez ponad trzy miesiące niczym kostucha metodycznie i bezwględnie niósł śmierć wrogom Finlandii, zabijająć średnio 5 czerwonoarmistów jednego dnia!.

Armia Czerwona starała się wyeliminować Fina, który bezkarnie dziesiątkował jej szeregi. Wysłany w celu zabicia Simo snajper został przez niego zastrzelony, gdy promienie słoneczne odbiły się od jego celownika optycznego zdradzając jego pozycję. Przez następne dni wojny najeźdźcy za pomocą artylerii bombardowali każde miejsce, gdzie tylko podejrzewano obecność Fina, licząc na to że genialny snajper zginie podczas brutalnego ostrzału – ten jednak zawsze potrafił ujść z życiem, tylko raz tracąc swój płaszcz przez zdetonowany w pobliżu szrapnel i innym razem odnosząc lekkie rany podczas ostrzału artyleryjskiego.

Ostatnim dniem polowania na żołnierzy Armii Czerwonej był dla Simo 6 marca 1940 roku, gdy jako zwykły piechur uczestniczył w osłanianiu odwrotu fińskiej piechoty wycofującej się przed sowieckim kontratakiem. Zabił swojego 505. wroga – Rosjanina, który chwilę wcześnie odstrzelił mu pół twarzy korzystając z zakazanego pocisku eksplodującego, którego wybuch pozbawił Simo pół szczęki. Zakrwawionego, ledwo żywego snajpera szybko ewakuowano poza front i gdy po 11 dniach śpiączki odzyskał przytomność, Wojna Zimowa już się skończyła. Jego powrót do zdrowia trwał kilkanaście miesięcy i wymagał przeprowadzenia 26 operacji.

Simo po wojnie, 1940 rok
Joachim Idland via Wikimedia Commons

Podaje się, że za pomocą snajperskiego Mosina zabił 259 Rosjan, a także taką samą liczbę korzystając ze zwykłego pistoletu Lahti i pistoletu maszynowego Suomi KP – nawiasem mówiąc, późniejsza radziecka Pepesza była kopią tego świetnego fińskiego karabinu. Zabicie ponad 500 wrogów zajęło Simo około 100 dni, co dzisiaj wydaje się być absolutnie nieprawdopodobne, tymbardziej że sławny Fin działał zupełnie sam, nie mając niczego poza prostą bronią bez nowoczesnych celowników.

Podczas wojny zimowej Finowie stracili 23 000 ludzi, zaś ZSRR – ponad 200 000 (dokładna liczba nie jest znana), plus ponad 2000 czołgów i pojazdów opancerzonych i prawie 1000 samolotów. Na mocy zawartego traktatu pokojowego Finlandia straciła 35 tys. km² swego terytorium. Niewielki i pozbawiony większego znaczenia obszar ziemi Związek Radziecki zdobył tak ogromnym kosztem, że jeden z radzieckich generałów skomentował to słowami Zdobylismy akurat tyle ziemi, aby pochować poległych„.

Simo Häyhä zmarł w 2002 roku niedaleko swojej rodzinnej miejscowości Rautjärvi, – tej samej, skąd 63 lata wcześniej wyruszał bronić swojej ojczyzny przed oddziałami Stalina. Po wojnie został awansowany do stopnia podpurucznika i obsypany medalami, zajął się polowaniem i hodowlą psów i nigdy nie wyszedł za mąż. Po wojnie niechętnie mówił o swoich przeżyciach w latach 1939 – 1940, jednak pod koniec życia zaczął chętniej dzielić się swoją historią. Gdy w 1998 poproszono go o skomentowanie jego straszliwego rekordu ustanowionego podczas wojny zimowej, Simo skromnie, jak na bohatera przystało, odpowiedział:

Robiłem to, co mi kazano – najlepiej, jak mogłem”

Manfred von Richthofen urodził się 2 maja 1892 roku w dzisiejszych granicach Wrocławia w pruskiej, arystokratycznej rodzinie o tradycjach wojskowych. Dzieciństwo spędził w Świdnicy. Młody Manfred szybko zdecydował się na karierę żołnierza. Początkowo służył w jednostkach kawaleryjskich, a dokładniej w Regimencie Ułanów Pruskich, gdzie trafił w 1911 roku. Po rozpoczęciu I Wojny Światowej czuł się jednak niespełniony codziennym, nużącym i pozbawionym walki życiem ułana i zrezygnował ze służby w tej formacji.

Szybko zmienił kurs swojej kariery wojskowej i zgłosił się na ochotnika najpierw do piechoty, a następnie do niemieckich eskadr myśliwskich. Plotka głosi, że w swoim podaniu o przeniesienie napisał „Nie poszedłem na wojnę, aby podbierać kurom jajka, ale w innym celu!”

„Czerwony Baron” Manfred von Richthofen
Autor zdjęcia: C. J. van Dühren, Domena publiczna

I Wojna Światowa była okresem dziewiczym dla lotnictwa myśliwego. Taktyka walki była w powijakach, a w dodatku niemieckie dowództwo nie traktowało poważnie korpusów lotniczych które, ich zdaniem, nie były godne zaufania i środków które dostawały. Samo latanie było istnym szaleństwem: nie było jeszcze spadochronów, a piloci żyli na ogół bardzo krótko – rzadkością było przekroczenie wieku 20 lat. Von Richthofen był przedstawicielem pierwszego pokolenia fascynatów walki w powietrzu, którzy stworzyli podwaliny dla współczesnej doktryny wojennej.

Von Richhofen w siłach powietrznych znalazł się w maju 1915 roku i już w lipcu, po skończeniu podstawowego szkolenia został wysłany na front wschodni, gdzie odbywał loty obserwacyjne. W sierpniu 1915 roku przeszedł szkolenie bojowe i służył jako pilot myśliwski na froncie zachodnim. Początkowo nie szło mu zbyt dobrze: miał problemy z obsługą samolotu, a podczas swojego pierwszego lotu nawet rozbił maszynę którą pilotował.

Znajdź wroga i go zestrzel. Reszta to bzdury.

Manfred von Richthofen

Sukcesy Manfreda przyszły z czasem. Pierwsze uznane zwycięstwo powietrzne odniósł 17 września 1916, a już w październiku tego samego roku miał na swoim koncie 5 zestrzelonych samolotów, co w zachodnich armiach dawałoby mu tytuł asa myśliwskiego. Jednocześnie we wrześniu von Richthofen trafił do elitarnej eskadry innego niemieckiego asa myśliwskiego, Oswalda Boelcke, człowieka który określany jest jako ojciec niemieckich sił powietrznych i prekursor taktyki walki w powietrzu. To właśnie od niego uczył się przyszły „Czerwony Baron” i po śmierci Boelckego w październiku 1916 roku przerósł mistrza jako żołnierz i dowódca.

Fokker Dr.I którym latał von Richthofen. Po lewej zdjęcie z przełomu 1917/1918, po prawej rekonstrukcja z 2013 roku. Prawe zdjęcie, autor: Valder137 via Wikimedia Commons

23 listopada 1916 roku von Richhofen odniósł swoje najcenniejsze zwycięstwo – po długiej batalii i zaciętym pościgu zestrzelił brytyjskiego asa myśliwskiego, Lanoe Hawkera. W styczniu 1917 miał już na swoim koncie 16 potwierdzonych zestrzeleń, co czyniło go najlepszym spośród żyjących niemieckich pilotów. Wtedy też „Czerwony Baron” objął dowodzenie 11. Szwadronu Myśliwców (Jagdstaffel 11), który pod jego komendą z jednego z najsłabszych szwadronów w niemieckim lotnictwie stał się miejscem służby najlepszych niemieckich pilotów i formacją, która podczas I Wojny Światowej nie miała sobie równych. Jagdstaffel 11 dowodzona przez von Richthofena sprawiła, że Brytyjczycy po dziś dzień nazywają kwiecień 1917 roku „krwawym kwietniem”. Ich straty były tak ogromne, że oczekiwana długość życia brytyjskiego pilota spadła z 295 do 92 godzin.

Eskadra von Richthofena była nazywana „latającym cyrkiem”, ponieważ podobnie jak swój dowódca, jej piloci malowali samoloty czerwoną farbą. Stąd wziął się także przydomek niemieckiego asa – „Czerwony Baron” – od koloru samolotu i arystokratycznych korzeni jego rodziny.

Czerwony Baron i jego szwadron
Źródło: Flickr

Sukcesy „Czerwonego Barona” i jego ludzi sprawiły, że Brytyjczycy wyznaczyli nagrodę za jego głowę – 5000 funtów szterlingów, a w tamtym czasie był to prawdziwy majątek. Tymczasem von Richthofen i jego eskadra byli przerzucani na różne odcinki frontu, zbierając przy tym krwawe żniwo wśród alianckich pilotów. W lipcu 1917 roku Manfred został poważnie ranny w głowę i po krótkiej rekonwalescencji, mimo sprzeciwów lekarzy, szybko wrócił do walki. Był okres, kiedy niemieckie dowództwo, które promowało się na legendzie „Czerwonego Barona”, prosiło von Richthofena aby nie podejmował tak dużego ryzyka i sam walczył rzadziej – ten jednak odmawiał.

Niemiecki as sam szukał walki, był jej cały czas głodny. Walczył dla sławy, dla adrenaliny, powtarzał że podczas pojedynków czuł się jak na polowaniu. Jego styl walki i taktyka podczas starć z alianckimi pilotami mogły wydawać się tak brawurowe, że aż szalone. Mimo absolutnej bezwzględności w walce, Manfred szanował swoich przeciwników i wymagał tego od swoich podwładnych.

21 kwietnia 1918 roku Manfred von Richthofen ostatni raz wzbił się w powietrze. Jako jedyny nie wrócił z ostatniego patrolu, który poprowadził przed swoim urlopem. Obecnie wiemy, że lecąc nad Sommą toczył pojedynek z Kanadyjczykiem z dywizjonu RAF, „Czerwony Baron” dostał się pod ostrzał wojsk australijskich zajmujących pozycje na francuskim terenie. Trafiony w klatkę piersiową, zdołał jednak wylądować i niedługo potem umarł. Początkowo zestrzelenie przypisano Arthurowi Brownowi, dowódcy dywizjonu. Obecne badania wskazują jednak, że von Richthofen został trafiony pociskiem wystrzelonym z dołu przez jednego z Australijczyków, z odległości prawdopodobnie 750 m.

Pogrzeb Manfreda von Richthofena na cmentarzu Bertangles we Francji
Autor: John Alexander via Wikimedia Commons

 

Zgodnie z niepisanym kodeksem honorowym pilotów wojskowych, Manfred von Richthofen został z szacunkiem pochowany przez swoich niedawnych przeciwników. Obecnie jego szczątki znajdują się w rodzinnym grobowcu w Wiesbaden w Niemczech.

Postać „Czerwonego Barona” była jednym z najjaśniejszych symboli Wielkiej Wojny. Został zapamiętany nie tylko dzięki swojej niesamowitej skuteczności i zdolnościom dowódczym, ale także dlatego że był współtwórcą taktyki i zasad walki powietrznej w okresie powstawania tego typu sił zbrojnych. Bezwzględny dla przeciwników, choć kierujący się szacunkiem i honorem, trwale zapisał się na kartach historii.

Ciekawostki

  • Po swoim pierwszym, zwycięskim starciu von Richhofen zamówił u berlińskiego złotnika puchar z datą i modelem samolotu, który zestrzelił. W ciągu wojny zamówienie zostało jeszcze powtórzone 59 razy, a następnie 20 razy używając już nie złota – ponieważ słabnące Niemcy miały go już za mało – a pospolitszych materiałów.
  • W eskadrze Manfreda służył także jego brat – Lothar. Młodszy z Richthofenów również osiągnął status asa myśliwskiego (40 zestrzeleń) i przeżył wojnę, jednak zginął w 1922 roku w katastrofie cywilnego samolotu który pilotował.

Fragment filmu „Czerwony Baron” z 2008 roku, ukazujący walki powietrzne nad Ypres:

Narodziny jednostki

Pod koniec 1944 roku pomiędzy Japonią, a Stanami Zjednoczonymi wywiązała się bitwa o kontrolę nad Filipinami. Ta ważna batalia pod pewnymi względami przypominała starcie między Dawidem, a Goliatem, ponieważ Japończycy już na początku walk stracili blisko 300 samolotów, strąconych głównie przez amerykańskie myśliwce (wydarzenie to określa się jako „Great Marianas Turkey Shoot” – wspaniałe strzelanie do indyków nad Marianami). Jedną z przyczyn japońskiej porażki był fakt, że słynne myśliwce Mitsubishi Zero wyraźnie odstawały już od amerykańskich Hellcatów, choć jeszcze w 1942 same dominowały w powietrzu. W decydującej fazie zmagań na Filipinach przeciwko 30 japońskim Zero stanęły setki amerykańskich samolotów startujących z lotniskowców.

Kiyoshi Ogawa, pilot który uderzył w lotniskowiec USS Bunker Hill 11 maja 1945 roku
Źródło: Wikimedia Commons

Ciężkie straty Cesarskiej Marynarki Wojennej sprawiały, że nie tylko nie mogła ona uzupełniać strat w sprzęcie, ale także zapewniać rekrutom odpowiedniego szkolenia. Piloci, których wysyłano do walki, byli coraz to gorzej i krócej do niej przygotowywani. W tej beznadziejnej sytuacji japońskie dowództwo zgodziło się na szalony plan wiceadmirała Ōnishi Takijirō, który zamierzał wysyłać przeciwko amerykańskim okrętom zespoły pilotów-samobójców. W eskadrach tych, szybko nazwanych „specjalnymi jednostkami uderzeniowymi” (a nieoficjalnie ochrzczonych mianem Boskiego Wiatru, kamikaze) mieli służyć ochotnicy, elita cesarskiej armii, a ich zadaniem miało być „uderzenie ciałem” (tai atari) w amerykańskie okręty – czyli po prostu śmierć poprzez wlecenie we wrogi okręt wojenny. Ewentualne zniszczenia miały potęgować 250kg bomby przyczepione do maszyn dzielnych kamikaze.

Mimo tego, że Japoński Sztab Generalny nie wyraził zgody na przedstawianie pilotom rozkazu formalnego mówiącym o ataku samobójczym (działania te miały mieć charakter ochotniczy) to nikt nie miał złudzeń co do ich intencji. Piloci, którzy zgłaszali się do misji w tym charakterze doskonale wiedzieli, że ich szansa na przeżycie miała wynosić dokładnie zero procent i oczekiwano od nich zabrania ze sobą na drugą stronę jak największej liczby nieprzyjaciół. Wbrew pozorom, piloci tłumnie garnęli się by mieć możliwość oddania życia w obronie swojej ojczyzny.

Japońskie uczennice liceum za pomocą gałązek wiśni żegnają pilota kamikaze imieniem Toshio Anazawa, który wylatywał w okierunku Okinawy na swoją ostatnią misję.
Źródło: Hayakawa via Wikimedia Commons

Boski wiatr przeciwko flocie inwazyjnej

Już pierwsza misja jednostek kamikaze zakończyła się sukcesem. 25 października 1944 roku jeden z pięciu Mitsubishi Zero zdołał uderzyć i zatopić amerykański lotniskowiec eskortowy USS „St. Lo”. Trafiony został także następny lotniskowiec eskortowy USS „Sante”, jednak Japończykom nie udało się go zniszczyć. Po tym wydarzeniu japońskie dowództwo ostatecznie przekonało się do kamikaze i z biegiem czasu ta strategia walki stawała się coraz powszechniejsza – tym bardziej, że piloci samobójcy nie musieli przechodzić całego szkolenia dla pilotów myśliwców, więc mogli być szybciej posłani do walki. Od lata 1945 roku nie uczono ich nawet lądować…

Podczas walk o Okinawę od kwietnia do czerwca 1945 roku Japonia chciała unicestwić amerykańską flotę inwazyjną za pomocą planu „Kikusui” (jp. „Pływająca Chryzantema”). Strategia obrony wyspy zakładała atakowanie US Navy co kilka dni za pomocą fal liczących po kilkaset samolotów kamikaze. Pierwsze uderzenie Kikusui przeprowadzono 6 kwietnia 1945 roku. Japońska grupa osłonowa, która miała odwrócić uwagę od kamikaze została unicestwiona przez amerykańskie myśliwce, jednak 200 pilotów-samobójców zatopiło trzy niszczyciele, okręt desantowy, dwa transportowce i uszkodziło 22 jednostki. O tym, jak duży problem sprawili tego dnia Amerykanom, może stwierdzić fakt że 38 marynarzy zginęło od ognia od odłamków własnych pocisków przeciwlotniczych.

W ostatnich miesiącach wojny na śmierć zostało wysłanych około 3800 młodych pilotów, z których 2200 zdołało dolecieć w pobliże amerykańskich okrętów. Pozostałych zatrzymywały awarie maszyn, brak paliwa, lub po prostu brak umiejętności nawigacji. Szacuje się, że pod koniec 1944 roku nawet 28% pilotów trafiało w cel. Jednak już pół roku później było to mniej niż 10%, a i tak straty zadane Amerykanom były niewielkie, ponieważ przeważnie ich okręty były tylko lekko uszkadzane.

Samobójczy „kwiat wiśni”

Nieświadomymi prekursorami kamikaze było dwóch lotników: kapitan Tomonaga i kapitan Murata. Pierwszy z nich walczył podczas Bitwy o Midway. Po powrocie z porannego nalotu zauważył, że zbiornik jego samolotu znajdujący się na lewym skrzydle jest uszkodzony, lecz pomimo tego, nakazał zatankować drugi i wyleciał do walki. Jego samolot przetrwał nalot, jednak nie miał paliwa na powrót i runął do wody podczas powrotu do bazy, zabijając przy tym dzielnego pilota. Drugi z nich, kapitan Murata, walczył pod Santa Cruz mając mocno uszkodzony samolot. Zamiast ratować się ucieczką, zdecydował się poświęcić swoje życie i uderzyć w amerykański lotniskowiec USS Hornet.

Pilot kamikaze w zawiązanym hachimaki
Źródło: Wikimedia

Z powodu tych dwóch postaci wiceadmirał Ōnishi Takijirō radził pilotom, aby „Wystartować do lotu w jedną tylko stronę jak Tomonaga i rozbić się o wrogi okręt jak Murata”. Przed wyruszeniem na swoją ostatnią misję, lotnicy byli zbierani w sali, gdzie kadra oficerska odczytywała im fragmenty kodeksu Bushidō, a także krótkie wiersze i listy pozostawione przez poprzednich kamikaze. Aby jeszcze bardziej wzniecić w nich samurajskiego ducha, do swoich samolotów zabierali miecze katana, aby – jak przystało na prawdziwych japońskich wojowników – wraz z nimi ponieść śmierć. Przed wylotem wznosili z oficerami toast sake, żegnali się z przyjaciółmi, a następnie wsiadali do swoich samolotów, by ruszyć przy akompaniamencie pieśni patriotycznych śpiewanych przez obsługę naziemną. Do kokpitu zabierali, oprócz mieczy, zdjęcia bliskich osób, portrety przodów i nóż, którym mieli podciąć sobie żyły gdyby jakimś cudem przeżyli lot. Maszyny pilotów kamikaze były w najlepszym możliwym stanie technicznym i wizualnym, ponieważ miały stać się trumnami ludzi, którzy nimi pilotowali.

 

Lecąc w kierunku amerykańskich okrętów, kamikaze ginęli z okrzykiem „Banzai!” (jap. [niech cesarz żyje] 10 tysięcy lat!) lub „Hissatsu!” (pewna śmierć).

Piloci samobójcy korzystali najczęściej ze standardowych samolotów różnych typów, takich jak Mitsubishi A6M5 Reisen. Pod koniec wojny do służby wprowadzono samoloty o napędzie rakietowym Ōka (jap. „Kwiat Wiśni”), które posiadały bardzo wysoką prędkość nurkowania, jednak miały mały zasięg, więc aby dolecieć do Amerykanów, musiały być podczepiane i niesione pod kadłubami średnich bombowców Mitsubishi G4M3, co stosunkowo często kończyło się ich zestrzeleniem.

Czy kamikaze mogli zmienić bieg wojny?

Z czysto militarnego i ekonomicznego punktu widzenia taka strategia walki była zupełnie nieopłacalna i japońskie dowództwo doskonale o tym wiedziało. Chodziło tutaj o przekaz ideologiczny dla całego społeczeństwa. Młodzi, poświęcający swoje życie piloci mieli być sygnałem dla strudzonego wojną narodu, dla którego ich śmierć miała „lśnić niczym strzaskany klejnot” – czyli być bohaterską ofiarą w godzinie najwyższej próby. Kamikaze mieli mobilizować rodaków do większego wysiłku i utrzymywać w społeczeństwie nastroje wojenne. Wysyłani na samobójcze misje piloci mieli pisać listy, gdzie tłumaczyli swoje decyzje i tym samym zachęcać innych do czynienia tego samego. Jeśli elita narodu, wykształceni lotnicy bez wahania szli na „piękną śmierć”, to dlaczego reszta Japończyków miała skarżyć się na małe racje żywnościowe, ogrom pracy bądź inne niedogodności wynikające z faktu prowadzenia wojny? Kamikaze byli narzędziem propagandy w rękach swoich przełożonych.

Kamikaze uderza w lotniskowiec USS Enterprise
US Navy via Wikimedia Commons

Istnieją duże rozbieżności w obliczeniach, jakie dokładnie straty kamikaze zadali amerykańskim okrętom (czasem ciężko było stwierdzić, dlaczego dokładnie zatopiony okręt poszedł na dno), jednak ostrożnie zakłada się, że japońscy samobójcy zabrali ze sobą ponad 6000 amerykańskich marynarzy. Spośród wszystkich strat US Navy na Pacyfiku, 48% okrętów zostało uszkodzonych, a 21% zatopionych przez działania kamikaze. Mimo tego, że te procenty mogą robić na czytelniku wrażenie, to i tak znaczenie militarne „boskiego wiatru” było niewielkie – czym innym było jednak znaczenie psychologiczne.

Ataki kamikaze działały bardzo demoralizująco na amerykańskich marynarzy. Potrafiły nawet wzbudzać w nich ataki paniki, a wtedy ci ludzie byli niezdolni do prowadzenia walki. Amerykanie bali się japońskich pilotów-samobójców i nie rozumieli motywów które nimi kierowali. Pędzący w stronę okrętu samolot było ekstremalnie ciężko powstrzymać (bardziej liczyła się tutaj zimna krew pilota), a wizja śmierci wcale nie odstraszała lotników elity cesarskiej armii.

Fanatyczna i desperacka strategia samobójczych nalotów odniosła także inne skutki, nawet te natury politycznej. Po kapitulacji Japonii, generał Douglas McArthur był łagodny dla cesarza, którego pozostawił na tronie ponieważ nie chciał ryzykować konfrontacji z „100 milionami kamikaze”, mając na myśli ewentualne powstanie ludności cywilnej. Z drugiej strony, beznadziejny opór obrońców i ich bezsensowne przeciąganie wojny sprawiły, że Amerykanie usprawiedliwili przed resztą świata użycie broni atomowej w Hiroszimie i Nagasaki, co dla Japonii zakończyło się katastrofalnie.

Poniżej znajduje się koloryzowane nagranie ataków kamikaze na amerykańską flotę podczas II Wojny Światowej:

Był rok 1816 kiedy skończyła się wojna pomiędzy Nepalem a Brytyjską Kompanią Wschodnioindyjską. Brytyjczycy zajęli część Nepalu, małego królestwa położonego w Azji Południowej, ponosząc bardzo duże straty podczas inwazji. Ich wrogowie, nepalscy wojownicy nazywani Gurkhami okazali się być niezwykle wytrzymałymi, odważnymi i skutecznymi przeciwnikami. Brytyjscy oficerowie byli pod wrażeniem ich waleczności i zaoferowali wybranym Gurkhom przyłączenie się do Kompanii i walkę pod sztandarami Wielkiej Brytani.

Gurkhowie podczas kontroli rynsztunku trzymający noże Kukri
Źródło: H. D. Girdwood [Domena publiczna], via Wikimedia Commons

200 lat później, ponad 3400 żołnierzy Gurkha wciąż służy w Armii Wielkiej Brytanii. Ich selekcja jest bardzo surowa – z reguły na 200 dostępnych miejsc jest 2800 chętnych. Przez ostatnie dekady walczyli oni w kilku wojnach, w tym obu Wojnach Światowych, na Falklandach, w Afganistanie itd. Ci ludzie są znani jako jedni z najlepiej wyszkolonych wojowników na świecie. Zdobyli reputację nieludzko odważnych, zdyscyplinowanych i lojalnych żołnierzy, których lękają się wrogowie. Gurkhowie są także znani z powodu swoich zakrzywionych noży bojowych – tzw. noży Kukri. W 2010 roku jeden Gurkha użył Kukri do odcięcia i zabrania głowy zabitego Taliba, aby potwierdzić jego tożsamość w bazie.

Brytyjscy Gurkhowie na Falklandach
Źródło: [Domena publiczna], via Wikimedia Commons
Wiele historii potwierdza skuteczność tych ludzi na polu bitwy. W Afganistanie, we wrześniu 2010 Diprassad Pun, sierżant służący w 2. Batalionie Gurkhów, będąc otoczonym przez Talibów samodzielnie obronił swój posterunek, zabijając przy tym 12 – 30 napastników.

Sierżant Pun pełnił wartę na dachu swojego posterunku, gdy zobaczył otaczających go Talibów uzbrojonych w AK-47 i granatniki ręczne. Gurkha był pewien swojej śmierci, jednak postanowił nie poddawać się i zabrać ze sobą tak dużo Islamistów jak się da. Ostatecznie starcie trwało mniej niż pół godziny, a sierżant Pun zużył 400 sztuk amunicji, 17 granatów ręcznych i jedną minę przeciwpiechotną Claymore. Gdy skończyła się mu amunicja, ostatniego Taliba znokautował trójnogiem karabinu maszynowego. Sierżant Diprassad Pun został odznaczony Krzyżem za Wybitną Odwagę, drugim w kolejności po Krzyżu Wiktorii odznaczeniu wojskowym Zjednoczonego Królestwa.

Diprassad Pun
Źródło: Ministersto Obrony, Zjednoczone Królestwo [CC0], via Wikimedia Commons
Kapitan Rambahadur Limbu był jednym z Gurkhów, którzy walczyli Konfrontacji indonezyjsko-malezyjskiej w latach 60. XX wieku. 21 listopada 1965 na Borneo kapitan (wtedy jeszcze starszy szeregowy) Limbu wr

az z 16 Gurkhami zbliżali się do wzgórza zajętego przez 30 indonezyjskich żołnierzy z ciężkim sprzętem. Dzielny Gurkha wziął ze sobą dwóch towarzyszy, aby przeprowadzić rekonesans blisko pozycji wroga. Niestety, szybko otworzono do nich ogień, a koledzy Limbu zostali trafieni i poważnie ranni. Gurkha zamiast cofać się, samotnie zaatakował wzgórze i za pomocą granatu wyeliminował obsługę ciężkiego karabinu maszynowego. Następnie czołgając się, wycofał się około 90 metrów i powiadomił swój oddział o pozycji nieprzyjaciela. To nie był jednak koniec jego walki, bo powrócił na pole bitwy jeszcze trzykrotnie – dwa razy po rannych towarzyszy i trzeci raz aby odzyskać swojego Brena. Na koniec nasz Gurkha ponownie zaatakował nieprzyjacielskie wzgórze, zabijając „wielu” indonezyjskich żołnierzy.

Kapitanowi Limbu przyznano Krzyż Wiktorii – najwyższe brytyjskim odznaczenie wojskowe, przyznawane za, cytując „przykładną odwagę, szczególny akt poświęcenia lub wyjątkowe oddanie obowiązkom w obliczu nieprzyjaciela”.

Rambahadur Limbu
Źródło: Jack1956 na angielskiej Wikipedii bądź CC-BY-SA-3.0, via Wikimedia Commons

5 marca 1945 roku oddział Gurkhów zbliżał się w kierunku japońskich pozycji na Birmie, kiedy dostał się pod ogień przeciwnika. Japończycy dysponowali ciężkimi karabinami maszynowymi, artylerią i wsparciem snajperskim. Brytyjski oddział był w poważnych tarapatach, a szczególnie krwawe żniwo zbierał japoński snajper. Wśród rozpaczliwie broniących się żołnierzy znalazł się jeden, strzelec Bhanbhagta Gurung z 2. Batalionu Gurkhów, który postanowił osobiście zlikwidować zagrożenie. Nie mógł strzelać z pozycji leżącej, więc mimo gradu pocisków wstał i spokojnie celując, zastrzelił wrogiego snajpera. Następnie sam przeszedł do kontrataku i samodzielnie wyczyścił cztery wrogie okopy, jeden po drugim, eliminując wroga za pomocą granatów i bagnetu. Przez cały ten czas znajdował się pod ostrzałem z japońskiego bunkra. Dzielny Gurkha, wciąż walcząc samotnie, zaatakował także i ten cel.

Bhanbhagta Gurung
Źródło: Autor nieznany [Public domain], via Wikimedia Commons
Gurung nie miał już granatów odłamkowych, więc w szczeliny konstrukcji wrzucił granaty dymne. Następnie korzystając z ograniczonej widoczności zabił każdego japońskiego żołnierza wewnątrz bunkra za pomocą swojego noża Kukri. Na koniec, już po zdobyciu fortyfikacji Gurkha wraz z trzema kolegami obronił bunkier przed japońskim kontratakiem.

Szeregowy Bhanbhagta Gurung został później odznaczony Krzyżem Wiktorii z rąk króla George’a VI w Pałacu Buckingham. Jego odwaga dorównywała tylko niezważaniu na własne bezpieczeństwo i trosce o resztę oddziału, a jego niezłomna zmotywowała resztę jego pułku, który zdobył odznaczenie bojowe „Tamandu” za walki na Birmie.

Wiele lat później synowie Gurunga także służyli w 2. Batalionie Gurkhów.

Jest wiele historii takich jak te trzy. Historia tych wojowników z Nepalu zawiera wiele chlubnych przykładów ogromnej, nieludzkiej odwagi, lojalności i poświęcenia. W trudnych momentach powinniśmy brać przykład z podejścia Gurkhów, ludzi którzy zawsze walczą do końca.

Pomnik Gurkhi przy brytyjskim Ministerstwie Obrony, Londyn
Źródło: Diliff lub CC BY-SA 3.0, via Wikimedia Commons

Kompleks określany nazwą Wilczy Szaniec zajmował obszar ok. 250 ha. Składał się z około 200 budynków: schronów, baraków, dwóch lotnisk, dworca kolejowego, elektrowni, wodociągów, ciepłowni i dwóch centrali dalekopisowych. Betonowe ściany bunkrów miały kilka metrów grubości, aby dać możliwość przetrwania nieprzyjacielskiego ostrzału, lub nalotu. Bunkier Hitlera miał strop o grubości nawet 10 metrów i ściany o grubości do 8 metrów.

Przy budowie pracowało łącznie od 30 tys. do 50 tys. ludzi. Do 1944 roku pracowało tam ponad 2000 osób – w tym tylko 20 kobiet. Co ciekawe, Eva Braun (żona Hitlera) nigdy nie przebywała w Wilczym Szańcu.

Miejsce jego położenia wybrano nieprzypadkowo – był on wysunięty na tyle daleko na wschód, że na początku wojny nie groziły mu naloty Brytyjczyków. Jednocześnie można było z niego koordynować późniejsze działania zbrojne na froncie wschodnim.

Wilczy Szaniec był doskonale zamaskowany. Sprzyjało mu położenie: z jednej strony jest otoczony jeziorami, z drugiej lasami. Budynki zostały starannie zakamuflowane, a cały kompleks był dokładnie ogrodzony i nikt niepowołany nie mógł się do niego zbliżyć. O doskonałości maskowania może świadczyć fakt, że Wilczy Szaniec nigdy nie został zbombardowany.

Dzięki otaczającym kompleks lasom, budynki były praktycznie niewidoczne z powietrza. Jednak w zimie drzewa tracą liście, więc niemieccy inżynierowie pokryli zabudowania zaprawą z dodatkiem trawy morskiej, przywożonej specjalnie znad Morza Czarnego. Tym sposobem padający śnieg zatrzymywał się w zagłębieniach tynku i budynek sam się maskował.

Niemieckie dowództwo było tak pewne skutecznego ukrycia Wilczego Szańca przez wzrokiem postronnych, że po wybudowaniu tej kwatery, samoloty relacji Berlin – Moskwa latały właśnie nad Szańcem. Była to zagrywka psychologiczna, mająca pokazać światu że pod Kętrzynem na pewno nie ma żadnego obiektu wojskowego.

„Wolfsschanze” na początku istnienia służył Adolfowi Hitlerowi jako miejsce dowodzenia podczas Operacji Barbarossa, czyli niemieckim ataku na Związek Radziecki w czerwcu 1941 roku. Niemiecki dyktator znalazł się tam po raz pierwszy już 24 czerwca, czyli dwa dni po rozpoczęciu wojny z niedawnym sojusznikiem.

W miarę postępów na froncie rosyjskim, Niemcy zbudowali następną kwaterę dla Hitlera na Ukrainie, ale nie był to już taki inżynieryjny majstersztyk jak kompleks na Mazurach. Wilczy Szaniec pozostał ulubioną kwaterą polną führera, który (z przerwami) przebywał tam przez ponad 800 dni: od czerwca 1941 do listopada 1944 roku. Pod koniec wojny Niemcy tracili podbite ziemie na froncie wschodnim, więc 20 listopada 1944 kwaterę przeniesiono do Zossen pod Berlinem.

Hitler przemieszał się do Wilczego Szańca drogą lotniczą, bądź pociągiem Berlin – Kętrzyn. Trasę pociągu führera często zmieniano w ostatniej chwili i trzymano ją w tajemnicy, ponieważ obawiano się zamachu na jego życie. Jak się okazało, ten zwyczaj co najmniej raz go uratował: wiosną 1942 polscy partyzanci dowiedzieli się o planowanym przejeździe pociągu Hitlera i przeprowadzili akcję dywersyjną, mającą na celu wykolejenie składu. Źródła wskazują, że plan udał się, jednak z powodu zmiany trasy podróży wodza III Rzeszy, omyłkowo wykolejono zwykły pociąg relacji Królewiec – Szczecin w którym znajdowało się 430 Niemców.

To w Wilczym Szańcu miał miejsce słynny zamach na Hitlera, kiedy to 20 lipca 1944 roku pułkownik Claus Schenk von Stauffenberg podłożył bombę w pomieszczeniu, gdzie odbywała się narada najwyższych rangą dowódców Wehrmachtu. Plan nie powiódł się, ponieważ panująca tego dnia wysoka temperatura wymusiła przeniesienie narady z betonowego bunkra do lekkiego baraku i fala uderzeniowa nie zatrzymała się na ścianach konstrukcji, lecz rozproszyła się, jednocześnie słabnąc. Dodatkowo, führera przed wybuchem osłonił gruby dębowy stół i ostatecznie niemiecki dyktator został tylko lekko ranny, a Stauffenberga i resztę konspiratorów natychmiast pojmano i rozstrzelano.

Oprócz Hitlera, w Wilczym Szańcu pojawiali się także inni nazistowscy dygnitarze: między innymi Hermann Göring, Heinrich Himmler, Joseph Goebbels, Fritz Todt i Albert Speer.

Gdy Niemcy wycofywali się z Mazur, postanowili wysadzić Wilczy Szaniec. Do zniszczenia kompleksu zużyto prawdopodobnie 8 ton trotylu.

Teren wokół Wilczego Szańca całkowicie rozminowano dopiero w 1955 roku. Saperzy musieli uporać się z 54 000 minami na 72 ha lasu i 52 ha gruntów.

Obecnie Wilczy Szaniec jest atrakcją turystyczną, odwiedzaną rocznie przez ponad 250 000 ludzi. Zachęcamy do zobaczenia kompleksu na własne oczy. Poniżej znajduje się mapka i link do strony Lasów Państwowych z informacjami dla turystów.

Błyskawica był jednym z trzech polskich niszczycieli (obok Groma i Burzy), które 30 sierpnia 1939 roku zostały wysłane przez sztab do Wielkiej Brytanii. Stamtąd brał udział w działaniach wojennych u boku brytyjskiej Marynarki od pierwszych do ostatnich dni wojny, służąc między innymi pod Narwikiem, pod Dunkierką, na Atlantyku, w operacji Overlord i w bitwie pod Ushant.

Po wojnie w 1947 roku okręt powrócił pod polską banderę, a w 1975 roku zakończył czynną służbę. ORP Błyskawica został odznaczony Krzyżem Złotym Orderu Virtuti Militari i Medalem „Pro Memoria”.

Obecnie ten najstarszy zachowany na świecie niszczyciel służy jako okręt-muzeum w porcie w Gdyni. Gorąco zachęcamy do odwiedzin i zwiedzenia Błyskawicy. Więcej informacji:

[the_grid name=”Błyskawica”]

Dane modelu:

GMC CCKW

Ciężarówka wojskowa CCKW była jednym z podstawowych pojazdów tego typu produkowanym podczas II Wojny Światowej dla armii Stanów Zjednoczonych. Posiadała napęd na wszystkie koła, silnik 4,42l (105 KM) i ładowność ok. 2,5 tony. W latach 1941 – 1945 powstało ponad pół miliona egzemparzy „Jimmy’ego”, jak nazywano CCKW.

 
[the_grid name=”GMC CCKW | 1/72″]