Chociaż Ford jest tylko o ponad 4 metry dłuższy niż lotniskowce klasy Nimitz (337 metrów kontra 332,8 metra), to zapewnia lepszą obsługę i szybszy przepływ samolotów, a także większą powierzchnię magazynową. Powierzchnia pokładu wynosi aż 5 akrów, a cały okręt waży 100 000 ton – tyle co 400 Statuy Wolności, a pomimo całej swojej wielkości i masy Ford ma być niewidoczny dla radarów. Prędkość maksymalna okrętu wynosi 56 km/h (30 węzłów) a zasięg jest praktycznie nieograniczony.
Jest najdroższym okrętem wojennym w historii. Kosztował już ok. 13 miliardów $ [listopad 2016], a szacowany koszt trzech lotniskowców tej klasy to 43 miliardy $. Lotniskowiec był budowany przez około 5000 osób i zabierze ze sobą personel w liczbie 4460, w tym 4000 marynarzy i oficerów.
USS Gerald R. Ford jest zasilany przez dwie 300-megawatowe reaktory atomowe o mocy 3x większej niż okręty klasy Nimitz. Jednak nowy lotniskowiec zużywa tylko połowę tej mocy, co umożliwi mu w przyszłości wykorzystanie tego zapasu na wykorzystanie nowych technologii które pojawią się na wyposażeniu Marynarki Stanów Zjednoczonych, takich jak broń laserowa.
USS Gerald R. Ford może zabrać ze sobą 90 samolotów, w tym: wielozadaniowego Boeinga F/A-18E/F Super Hornet i jego odmianę EA-18G Growler, transportowca Grumman C-2 Greyhound, samolot wczesnego ostrzegania Grumman E-2 Hawkeye i oczywiście nowego myśliwca F-35 Lightning II. Wewnątrz lotniskowca znajdą się także drony i helikoptery Sikorsky SH-60 Seahawk.
Start samolotów z pokładu USS Gerald R. Ford nie jest wspomagany przez konwencjonalne katapulty parowe, lecz nowoczesne elektromagnetyczne katapulty EMALS (Electromagnetic Aircraft Launch System – Elektromagnetyczy System Startu Samolotów) które są lżejsze, wymagają mniej miejsca i są 25% szybsze niż katapulty parowe. Niestety, w 2013 odkryto usterkę tych katapult, co przyczyniło się do przesunięcia wprowadzenia lotniskowca do służby.
Oprócz EMALS, Ford będzie także wyposażony w system wspomagania lądowania (AAG – Advanced Arresting Gear), który także opiera się na technologii elektromagnetycznej i jest stanie doprowadzić do całkowitego zatrzymania lądującego samolotu na 104 metrach w zaledwie 3 sekundy.
Poniżej: USS Gerald. R. Ford wystrzeliwujący za pomocą EMALS 4-tonowy wózek. Źródło – imgur.com
Lotniskowiec jest wyposażony w systemy dające możliwość, aby w sytuacji krytycznej okręt mógł bronić się sam. Przykładem tego może być system ESSM, który jest zdolny bronić okręt przeciwko szybkim i zwrotnym rakietom wymierzonym w okręt, lub rakiety woda-powietrze RAM do zwalczania samolotów (Rolling Airframe Missile – pocisk z wirującym kadłubem) i przekrój innej broni przeciwlotniczej, w tym słynny CIWS.
W sierpniu 2015 roku rozpoczęto budowę drugiego lotniskowca o napędzie atomowym klasy Ford – USS John F. Kennedy, który ma zostać włączony do służby w 2020 roku.
Poniżej USS Gerald R. Ford opuszcza stocznię i wychodzi w morze: [8 kwietnia 2017]
Apache został zaprojektowany jako śmigłowiec zwalczający siły pancerne przeciwnika, a także wsparcie piechoty. W US Army zastąpił śmigłowiec Bell Ah-1 Cobra, który świetnie sprawdził się podczas wojny w Wietnamie i wyznaczył taktykę walki w powietrzu dla swoich następców. Pierwsze egzemplarze AH-64 powstały w 1975 roku, a masowa produkcja – w 1982. Obecnie USA posiadają ok. 800 Apache w kilku wersjach i różnych modyfikacjach. Na swoim wyposażeniu mają go także między innymi Arabia Saudyjska, Izrael, Holandia, Grecja, Japonia i inne. Wielka Brytania używa własnej, zmodyfikowanej wersji Apache Longbow, nazywanej Westland WAH-64 Apache.
Pierwotnie jeden egzemplarz AH-64A kosztował ponad 14 mln$, jednak koszt ten zwiększał się z każdą kolejną wersją śmigłowca dochodząc do ponad 35 mln$ przy AH-64E. Co ciekawe, Grecja zapłaciła średnio aż 56,25 mln$ za AH-64D przy zamówieniu 12 sztuk.
Dzięki swojemu uzbrojeniu i opancerzeniu Apache nie bez powodu są nazywane podniebnymi czołgami. Śmigłowiec jest wyposażony w automatyczne działko 30 mm Hughes M230A1 Chain Gun, o szybkostrzelnosci 625 pocisków na minutę, a na 5- metrowych skrzydełkach dodatkowo podczepia się straszliwe rakiety przeciwpancerne Hellfire (to właśnie omyłkowe trafienie Hellfire wystrzelonego z Apache zniszczyło, uznawany wtedy za praktycznie niezniszczalny amerykański czołg M1 Abrams podczas Wojny w Zatoce), lub 19-lufowe niekierowane pociski rakietowe Hydra 70 mm.
AH-64 został stworzony, aby dominować pole walki, lecz także po to aby był w stanie przetrwać najcięższy ostrzał. Pancerz śmigłowca może wytrzymać ostrzał broni przeciwlotniczej do 23 mm, a kabina załogi to kevlarowa wanna, mająca zapewnić jak największą szansę przeżycia w przypadku otrzymania poważnych uszkodzeń. Apache posiada wirnik zbudowany z włókien szklanych, a to znaczy że może kontynuować lot nawet z przestrzelonymi łopatami. Oba silniki są od siebie oddalone i zabezpieczone pancerną płytą, co zmniejsza prawdopodobieństwo utraty obu z nich w przypadku trafienia jednego. W przypadku awaryjnego lądowania, załoga może być pewna przeżycia gdy maszyna uderzy w ziemię mając prędkość nie większą, niż 46 km/h. Dodatkowo, ewentualny wyciek paliwa, bądź oleju silnikowego przez pewien czas nie zmniejsza krytycznie osiągów śmigłowca, co w trudnej sytuacji może zadecydować o życiu załogi.
To, jak śmiertelnie niebezpieczny jest Apache, pokazują także technologie w jaki został wyposażony. Dzięki swej zaawansowanej elektronice ani pilot, ani celowniczy w Apache nie musi widzieć celu, by go zniszczyć – co bardzo przydaje się w terenach o ograniczonej widoczności (np. w górach, bądź po prostu w nocy). Wersja Longbow może z łatwością namierzać i trafiać ruchome pojazdy z odległości nawet 7 km, a do tego samoczynnie śledzić do 256 celów jednocześnie. W Afganistanie do Apache przylgnął przydomek „Monster”, czyli Potwór, ponieważ maszyny te niosły śmierć i zniszczenie niezależnie od warunków atmosferycznych i widoczności. AH-64 posiadają jeszcze między innymi ochronę antyrakietową, sensor noktowizyjny i system kierowania ogniem. Obaj członkowie załogi (pilot i celowniczy) posiadają hełmy z technologią IHADSS, czyli możliwość celowania automatycznym działkiem 30mm za pomocą wzroku.
Apache brał udział w kilku konfliktach, za każdym razem będąc ogromnym wsparciem dla oddziałów naziemnych i nie dając szans jednostkom pancernym przeciwnika. Pierwszym poważnym sprawdzianem była dla tych maszyn operacja Pustynna Burza. Tylko <strong>w ciągu pierwszych 100 godzin walk, 277 Apache zniszczyły 278 irackich czołgów, plus nieokreśloną ilość wozów bojowych i piechoty</strong>, tracąc przy tym tylko jedną maszynę. AH-64 brały także udział w operacjach na Bałkanach, w Afganistanie, w Iraku, w Libanie, w Strefie Gazy i innych. Swoją niezawodność podkreśliły przede wszystkim w surowych górach Afganistanu, gdzie śmigłowce były szczególnie narażone na wrogi ostrzał i mimo wielu potyczek, gdzie Apache odnosiły poważne uszkodzenia, prawie zawsze udawało się im bezpiecznie powrócić do bazy. Podczas swojej służby często współpracowały z lekkimi śmigłowcami zwiadowczymi OH-58D Kiowa, jednak w Armio USA pojawił się pomysł wysłania wszystkich Kiowa na emeryturę, krótkofalowo zastępując je większą ilością Apache, ściągniętych z Rezerwy Armii i od Gwardii Narodowej.
Pierwotnie Apache zostały opracowane w Hughes Helicopters, które przejął McDonnell Douglas, a tego z kolei wykupił Boeing, gdzie AH-64 są do dzisiaj produkowane i modyfikowane. Istnieje jednak plan zakończenia produkcji w 2026 roku, a następnie skupienie się na stworzeniu nowej rodziny śmigłowców dla Sił Zbrojnych USA i wdrożeniu ich w okolicach roku 2030. Na emeryturę zostaną wysłane najbardziej znane amerykańskie śmigłowce: AH-64 Apache, UH-60 Black Hawk, CH-47 Chinook i OH-58 Kiowa. Nowa rodzina śmigłowców bojowych ma mieć wspólne elementy konstrukcyjne, takie jak silniki, czujniki i awionikę.
Druga połowa XX wieku określana jest mianem Zimnej Wojny, czyli okresu w którym dwa mocarstwa – Stany Zjednoczone i Związek Radziecki prowadziły ze sobą wyścig zbrojeń i wojnę wywiadowczą. Oba te kraje posiadały i rozwijały broń jądrową, która stanowiła o ich sile i miała zapewnić jednej ze stron zwycięstwo w wojnie na wyniszczenie, która według wielu miała szybko nastąpić.
Jednym z najpotężniejszych oręży ówczesnego pola walki były wyposażone w pociski balistyczne okręty podwodne, które operując blisko granicy morskiej wroga teoretycznie mogły – w przypadku potencjalnego konfliktu – zmieść z powierzchni Ziemi całe miasta lub obiekty wojskowe. Okręty te miały znaczenie strategiczne i zarówno ZSRR, jak i USA toczyły technologiczny wyścig o dominację na oceanach.
Jednym z takich okrętów był zwodowany w 1959 roku radziecki K-129, napędzany silnikiem Diesla i uzbrojony w 3 rakiety balistyczne o zasięgu ponad 1000 km. W 1967 roku okręt przeprowadził dwa na patrole Oceanie Spokojnym. Ostatni z nich, trzeci, miał odbyć się na początku 1968 roku i zakończyć się dopłynięciem K-129 do brzegów Hawajów, gdzie znajduje się Pearl Harbor – baza amerykańskiej marynarki. Dowództwo radzieckiej floty rozkazało, aby Pear Harbor znalazł się w zasięgu trzech głowic, które miał ze sobą płynący tam okręt.
Kapitanem K-129 był Vladimir Kobzar, określany wtedy jako jeden z najlepszych oficerów radzieckiej marynarki wojennej. Kapitan wyprowadził okręt w morze 24 lutego 1968, startując z bazy na Kamczatce. Meldunki które wysłał na początku patrolu określały początek misji jako spokojny i bezproblemowy, jednak 8 marca, kiedy od Hawajów radziecki okręt dzieliło 2700 km, K-129 wstrząsnął wybuch który wyrwał w śródokręciu 3-metrową dziurę i błyskawicznie posłał na dno dumę marynarki ZSRR. 98 uwięzionych w nim marynarzy nie miało szans na przeżycie; nie zdążyli nawet wysłać sygnału SOS. Kadłub osiadł na głębokości ok. 5000 m.
Była to największa katastrofa w historii radzieckiej Marynarki Wojennej (tragedia Kurska zdarzyła się już po rozpadzie Związku Radzieckiego) – w jednej chwili stracono całą załogę okrętu wojennego i broń nuklearną, w którą był uzbrojony. Zatonięcie K-129 to także jedno z czterech niewyjaśnionych zniknięć zimnowojennych okrętów podwodnych: także francuskiego Minerve, izraelskiego INS Dakar i amerykańskiego USS Scorpion.
Gdy Sowieci zorientowali się, że kontakt z K-129 został utracony, niezwłocznie wysłano grupę poszukiwawczą na Północny Pacyfik. Akcja zakończyła się fiaskiem; okrętu nie znaleziono, dodatkowo krążące w pobliżu jednostki amerykańskie wzbudziły podejrzenia sowieckich dowódców. Ekipę poszukiwawczą odwołano dopiero 28 kwietnia 1968 roku, rodzinom zaginionych marynarzy wypłacono odszkodowania i wydawać by się mogło że jest to koniec historii K-129.
Nic bardziej mylnego. Leżący na dnie Pacyfiku okręt podwodny wyposażony w rakiety balistyczne przyciągnął uwagę Amerykanów, którzy chcąc poznać jak najwięcej tajemnic Sowietów za wszelką cenę postanowili znaleźć i sfotografować wrak. Operacja musiała być przeprowadzona w absolutnej tajemnicy, ponieważ K-129 leżał na wodach międzynarodowych. Prezydent USA Lyndon Johnson uznał, że warto zaryzykować.
Od razu pojawił się problem – K-129 leżał na głębokości około 5000 m, podczas gdy amerykańskie okręty podwodne mogły schodzić na maksymalnie 600 m. Opracowano specjalny system podmorskich kamer, które zamontowano na atomowym okręcie podwodnym USS Halibut. Jednostka w największej tajemnicy przypłynęła na Hawaje, skąd miała wyruszyć na poszukiwania K-129, a jej marynarze (oprócz kapitana, pierwszego oficera i oficera wywiadu) przez cały czas trwania operacji nie byli informowani o celu wyprawy – ich przysięga zachowania tajemnicy trwa do dnia dzisiejszego. Projekt poszukiwawczy był finansowany z tajnych kont bankowych, na których znajdowało się 70 mln $.
USS Halibut po wyjściu z Pearl Harbor znajdował się cały czas w zanurzeniu. Do zbadania miał obszar o promieniu 8km; tak duża powierzchnia w połączeniu z głębokością, na jakiej osiadł radziecki okręt (5000m) bardzo utrudniały Amerykanom zadanie. Sposób poszukiwań, tzn. fotografowanie dna wymuszało na Halibucie pływanie tam i z powrotem, podczas gdy zawieszone do niego urządzenie fotografujące pływało 6m nad dnem. Zdjęcia wywoływano od razu na okręcie. Co ciekawe, fotografowie nie wiedzieli czego mieli na nich szukać.
Misja Amerykanów była nie tylko trudna, ale i niebezpieczna. Przez dwa tygodnie nad Halibutem krążyła radziecka jednostka, która zrzucała sonarowe ładunki głębinowe szukając prawdopodobnie K-129. Kapitan Halibuta, Charles Moore ukrył wtedy okręt pod warstwą zimnej wody, a wyższa – cieplejsza warstwa odbijała dźwięki sonaru. Tym samym uniknięto wykrycia przez Rosjan, a śmiała misja wywiadowcza pozostała tajemnicą.
20 sierpnia 1968 ryzyko prezydenta Johnsona opłaciło się – krążący na Oceanie Spokojnym USS Halibut natrafił na wrak K-129. Radziecki okręt fotografowano następnie przez trzy tygodnie, wykonując przy tym ponad 32 000 zdjęć które dla Amerykanów okazały się absolutnie bezcenne. Wciąż nie do końca wiadomo, co dokładnie udało się uchwycić, ale po powrocie marynarzy do Pearl Harbor, teczka z fotografiami K-129 trafiła przez ręce oficera wywiadu prosto do rąk prezydenta.
Ta niezwykle udana akcja wywiadowcza to wciąż nie koniec historii K-129. W styczniu 1969 roku prezydentem USA został Richard Nixon, który gdy tylko zobaczył zdjęcia radzieckiego wraku, chciał więcej. Nixon zdawał sobie sprawę, że to co znajdowało się wciąż w radzieckim okręcie (m. in księgi szyfrów, rakiety balistyczne), mogło być dla Stanów Zjednoczonych bezcenne, szczególnie ze względu na zimnowojenny wyścig zbrojeń i wojnę wywiadowczą. Rozpoczęła się operacja o kryptonimie Azorian (czasem mylnie nazywany „projektem Jennifer”).
Pod przykrywką wyprawy po leżące na dnie oceanu szlachetne kruszce, nad wrak K-129 wysłano statek górniczy Glomar Explorer. Posiadał on wewnątrz basen, w którym planowano umieścić radziecki okręt po jego wydobyciu. Cała operacja oczywiście i tym razem była tajemnicą państwową. 11 lipca 1974 Glomar Explorer zakotwiczył nad K-129 i rozpoczęto budowę podwodnego rusztowania łączącego statek z pojazdem ratowniczym Clementine, który znalazł się nad wrakiem. Opuszczanie platformy trwało 2 dni i gdy stalowe kleszcze chwyciły K-129, rozpoczęło się podnoszenie kolosa.
Według relacji Amerykanów, 1500 metrów nad dnem zdarzyła się katastrofa – część chwytaków pękła i 2/3 wraku spadło z powrotem na dno. Reszta okrętu została dostarczona do Stanów Zjednoczonych. Nie do końca wiadomo, co dokładnie udało się wydobyć, ale można podejrzewać że oprócz rakiet balistycznych były to sowieckie książki szyfrów. Wiadomo, że w wydobytej części K-129 odkryto szczątki 6 sowieckich marynarzy, które zostały zgodnie z morską tradycją pochowane w morzu. Pochówek sfilmowano, aby kiedyś pokazać go światu w przypadku końca Zimnej Wojny.
Rok później nieznani sprawcy splądrowali pracownię Howarda Hughesa, miliardera który współpracował z CIA i materiały projektu Azorian przedostały się do mediów. Jak można się domyślać, po ich ujawnieniu Rosjanie byli wściekli.
Oficjalne dokumenty odnośnie obu operacji są wciąż utajnione (w 2010 roku pokazano opinii publicznej część z nich), jednak sfotografowanie i częściowe wydobycie radzieckiego okrętu są uznawane za jeden z dwóch – trzech największych sukcesów amerykańskiego wywiadu podczas Zimnej Wojny.
Nagranie pogrzebu sześciu marynarzy K-129 z części wraku wydobytego przez Amerykanów:
Japońskie dowództwo broniło Iwo Jimy do ostatniego żołnierza i do ostatniego naboju, a sami Amerykanie podczas ofensywy ponieśli tam znaczące straty. Bitwa o Iwo Jimę to historia bohaterstwa żołnierzy obu nacji. Japońscy obrońcy wyspy wyróżnili się nieludzką odwagą walcząc do końca, mimo tego że wojna była już dla nich praktycznie przegrana. Podczas bitwy zginęło 21703 japońskich żołnierzy z całego 22800-osobowego garnizonu.
Poniżej znajduje się galeria zdjęć z pola bitwy (na licencji Public Domain), plus kilka współczesnych fragmentów filmów.
Poniżej można znaleźć kilka nagrań pokazujących bitwę o Iwo Jimę z perspektywy amerykańskich żołnierzy:
Film poniżej to dokument o samej bitwie, zawierający pokolorowane fotografie, wideo i do tego komentarz:
Na koniec klip ze świetnego serialu „The Pacific” pokazująca natarcie na Iwo Jimie:
Historię F-22 możemy rozpocząć w w latach 70., kiedy to zimnowojenny wyścig zbrojeń trwał w najlepsze, a oba mocarstwa – USA i ZSRR – próbowały osiągnąć przewagę militarną na każdym polu, także na niebie. Dla Stanów Zjednoczonych posiadanie myśliwca przewagi powietrznej było sprawą priorytetową i dlatego w 1972 roku światło dzienne ujrzał F-15 Eagle.
Ameryka jednak szybko pozbyła się złudzeń co do przyszłej dominacji swojego nowego myśliwca. Niedługo później ich satelity uchwyciły radzieckie centrum testowe na północ od Moskwy, gdzie testowano nowe myśliwce – Mig-29 i Su-27. Ich widok zszokował amerykańskie dowództwo sił powietrznych. Zapowiadało się na to, że dzięki swojej zwinności i szybkości radzieckie maszyny będą mogły nie tylko nawiązać równą walkę m. in. z F-15, ale nawet mieć dużą szansę wygranej w bliskim starciu.
Gdy w 1981 roku prezydentem USA został Ronald Reagan, budżet obronny kraju zwiększono o 32 mld $. Rozpoczęła się intensywna modernizacja uzbrojenia, a szczególnie pilnie potrzeba było nowego myśliwca, który miał zastąpić F-15. Amerykańskie doświadczenia z Wietnamu jasno potwierdzały statystykę, która mówiła że większość pilotów została tam zestrzelona przez przeciwnika, którego nie widziała. Dowództwo US Air Force chciało mieć samolot, który byłby niewidzialny dla radarów wroga (czyt. Związku Radzieckiego) co umożliwiałoby przeprowadzanie szybkich i morderczych ataków z zaskoczenia. Tę możliwość dawała technologia stealth.
Kadłub samolotu wykonanego w ten sposób odbija fale radiowe w przestrzeń, a nie w stronę radaru. Dodatkowo, materiał, z którego wykonana jest maszyna, pochłania te fale. Stealth nie sprawia, że samolot jest niewidzialny – jest po prostu mniej widoczny.
W 1981 roku oblatano prototyp pierwszego myśliwca stealth – był to F-117 od Lockheeda. Na jego podstawie ustalono najważniejsze wymagania dla przyszłych myśliwców przewagi powietrznej:
posiadanie stealth
tryb supercruise (możliwość osiągnięcia prędkości dźwięku bez dopalaczy)
zachowanie manewrowości co najmniej na poziomie F-15
Rząd Stanów Zjednoczonych rozpisał konkurs na stworzenie nowego myśliwca. Był on jednak bardzo wymagający dla firm, które do niego przystąpiły, ponieważ zawierał się w nim jeden bardzo rzadki i poważny warunek – pod koniec fazy koncepcyjnej producenci mieli obowiązek zbudować po dwa egzemplarze demonstracyjne, które miały pokazać co potrafi dany samolot. Nie wszystkie amerykańskie firmy było stać na taką inwestycję, więc do ostatecznej oceny złożono siedem projektów.
Faworytami konkursu było dwóch dużych producentów: Lockheed (który połączył wtedy siły z General Dynamics i Boeingiem) i Northrop/McDonnell-Douglas. Oba stworzyły już wcześniej bombowce w technologii stealth: Lockheed miał za sobą udany F-117, a Northrop Grumman równie świetnego bombowca B-2. Oba projekty weszły do ostatniej fazy konkursu, podczas której zbudowano egzemplarze testowe: Lockheed stworzył samolot o oznaczeniu YF-22, a Northrop pokazał YF-23 Black Widow.
Po 3 miesiącach testów zwycięzca okazał się być YF-22, który mimo że w najważniejszych aspektach uzyskiwał nieco gorsze osiągi niż swój konkurent, ale był tańszy, wyróżnił się trybem supercruise i tym, że był agresywniej oblatywany i nawet odpalono z niego kilka rakiet. Nowy samolot otrzymał oznaczenie F-22 i przydomek „Raptor”.
Produkcja
Pierwszy pokaz seryjnie produkowanego Raptora odbył się w 1997 roku, a pierwszy egzemplarz dostarczono siłom zbrojnym USA w 2003 roku. Początkowo USA chciały zamówić 750 sztuk nowego myśliwca, jednak nastąpił rozpad ZSRR i tak duża liczba tych maszyn przestała być potrzebna. Dodatkowo, podczas pierwszej operacji Pustynna Burza bombowce stealth F-117 Nighthawk dosłownie zmiotły obronę przeciwlotniczą Iraku, a myśliwce F-15 Eagle wykazały się dobrą skutecznością w powietrzu, co dodatkowo przesądziło o zmniejszeniu późniejszego zamówienia na F-22 (wręcz krytykowano program budowy Raptora jako nieuzasadniony). Ostatecznie Stany Zjednoczone zamówiły tylko 187 sztuk, z których ostatnia została dostarczona w maju 2012 roku, a wyprodukowana pod koniec 2011 roku.
Jeden Raptor kosztował amerykańskich podatników średnio 360 mln $, co czyni go najdroższym myśliwcem w historii (jednak najdroższym samolotem w ogóle jest bombowiec B-2 Spirit). Części potrzebne do złożenia jednego modelu pochodziły z sześciu amerykańskich stanów, z czterech firm które dostarczały komponenty potrzebne do skompletowania F-22. Ze względu na nałożony zakaz federalny, Stany Zjednoczone nie mogą sprzedawać Raptorów za granicę, choć biorąc pod uwagę ich koszt utrzymania tylko kilka państw mogłoby sobie na to pozwolić. Tylko Japonia oficjalnie wyraziła zainteresowanie kupnem F-22, jednak jej oferta nie została przyjęta przez Kongres.
F-22 jest, niestety, drogi w utrzymaniu. Godzina lotu kosztuje amerykańskiego podatnika 60 tysięcy dolarów, czyli prawie ćwierć miliona złotych!
Uzbrojenie i osiągi
Raptora napędza podwójny silnik Pratt & Whitney, którego moc jest utajniona, ale oficjalna prędkość maksymalna bez użycia dopalaczy wynosi 1.5 Ma (z dopalaczem 1.8 Ma). Nieoficjalnie podaje się, że maksymalna prędkość przekracza 2.42 Ma. F-22 może osiągać tak wysokie prędkości dzięki specjalnie zaprojektowanej geometrii, użytym materiałom z którego jest złożony (tylko 16% aluminium, aż 40% to tytan) i temu, że uzbrojenie chowane jest w jego wnętrzu, co obniża opór powietrza mimo znacznej masy.
Uzbrojenie kształtuje się następująco:
Raptor posiada zaawansowany kokpit sterowania, gdzie łączą się dane przekazywane z czujników i są one wyświetlane w jednym miejscu – sprawia to, że pilot posiada całkowitą wiedzę o polu bitwy i prawdopodobnie może naprowadzać na cel także starsze maszyny. Ta oszczędność czasu i możliwość przekroju pola mogą dać F-22 przewagę nad maszyną wroga.
Myśliwiec posiada szeroki wachlarz broni. Zależnie od konfiguracji może nieść maksymalnie 6 pocisków powietrze – powietrze AIM-120C + do 2 pocisków powietrze – powietrze AIM-9 Sidewinder, lub (w przypadku konfiguracji powietrze – ziemia) dwie rakiety powietrze – ziemia JDAM + 2x AIM-120C + 2x AIM-9. Są one gotowe do wystrzelenia w ułamku sekundy, dzięki pneumatycznym wyrzutniom wypychającym rakiety z siłą 40G. Dzięki przenoszeniu tego uzbrojenia wewnątrz kadłuba, samolot zachowuje parametry stealth i unika wykrycia przez wroga.
Raptor posiada działko M61 Vulcan 20mm, które z zapasem nabojów na ledwie 5 s ciągłego ostrzału pozostaje bronią ostateczną. Projektanci skorzystali z doświadczeń pilotów F-4 gdzie zrezygnowano z broni maszynowej i nie była to dobra decyzja.
Pod skrzydłami F-22 istnieje możliwość doczepienia 2268 kg dodatkowego uzbrojenia i zbiorników z paliwem, zmniejszając przy tym manewrowość i współczynnik wykrywalności samolotu.
Prowadzone są prace mające na celu uzbrojenia Raptorów w broń laserową.
F-22 jest wyjątkowy także ze względu na to, że jego możliwości rosną z roku na rok. Tak jak wszystkie inne samoloty, jego cechy fizyczne są ograniczone, jednak wewnątrz Raptora ukryte są komputery sterujące jego systemami. Wymiana komputerów lub oprogramowania na nowsze sprawia, że amerykański dominator staje się jeszcze potężniejszy, a im dalej posunie się technologia, tym ich piloci zyskają szersze spektrum możliwości prowadzenia walki w powietrzu. Już teraz na oprogramowanie F-22 składa się prawie 2 mln linii kodu!
Co ciekawe, Raptor może być użyty do ataku elektronicznego, ponieważ istnieje możliwość przeciążenia systemów przeciwnika przez jego radar.
Skuteczność i niezawodność
Mimo faktu, że F-22 Raptor ma najniższy współczynnik niezawodności wśród myśliwców sił US Air Force w służbie czynnej, i tak uznawany jest za myśliwiec znajdujący się poza zasięgiem prawie wszystkich samolotów bojowych na świecie. Uważa się, że jedynymi maszynami mającymi z nim teoretyczne szanse są tylko myśliwce Su-30 z silnikami Saturn.
Jego rekord bojowy jest jak na razie skromny – w warunkach bojowych F-22 został po raz pierwszy sprawdzony dopiero w 2014 roku, zrzucając bomby na pozycje Państwa Islamskiego. Dysponujemy jednak historią walk ćwiczebnych pomiędzy F-22 i innymi maszynami NATO. Jedną z nich jest symulacja walki z 2003 roku, kiedy naprzeciwko jednego Raptora stanęło piętnaście F-15, za których sterami zasiedli doświadczeni piloci. Po krótkiej walce Raptor dosłownie zmiażdżył „nieprzyjacielskie” samoloty, z których żaden nawet nie zdołał go zauważyć.
Z drugiej strony, znane są relacje niemieckich pilotów Eurofighterów którzy trenowali wspólnie z Amerykanami podczas ćwiczeń Red Flag na Alasce, którzy w walkach ćwiczebnych podobno nieźle radzili sobie przeciwko Raptorom. Według nich, kluczem do sukcesu było wykrycie amerykańskiego samolotu przez podczerwień, następnie podejście do niego jak najbliżej, a na koniec wymuszenie na nim nagłego zwrotu, po którym przez kilka sekund był bezbronny. Niemcy zaznaczyli jednak, że Raptor jest niepokonany w walce na większe odległości.
Poniżej znajduje się krótkie wideo pokazujące F-22 Raptor w powietrzu:
10 sierpnia 1945 roku o 2:30 japońska Rada Najwyższa w skupieniu słuchała słów swojego cesarza. Hirohito, Syn Słońca, tak oto zwracał się do swoich rodaków:
„Nadeszła godzina zaakceptowania tego, co jest nie do zaakceptowania, i zniesienia tego, co wydaje się nie do zniesienia.”
Oznaczało to oczywiście bezwarunkową kapitulację Japonii, będącą bezpośrednią konsekwencją ponad trzech lat walk, zakończonych zrzuceniem przez amerykańskie Boeingi B-29 Superfortress pierwszych w historii bomb atomowych. Celami były stosunkowo mało zniszczone do tej pory dwa japońskie miasta – Hiroszima i Nagasaki.
6 sierpnia na niebie nad Hiroszimą pojawiła się grupa czterech bombowców B-29 „superfortec”, z których jeden, nazwany przez swojego dowódcę przydomkiem „Enola Gay” zrzucił na japońskie miasto 4-tonową bombę o kryptonimie „Little Boy”. Wybuch nastąpił 43 sekundy po zrzuceniu, 500 metrów nad ziemią, a nuklearny grzyb, który szybko powstał nad miastem, miał wysokość kilkunastu kilometrów. „Little Boy” dosłownie zrównał z ziemią japońską metropolię, niszcząc lub poważnie uszkadzając 70 tys. z 76 tys. wszystkich stojących tam budynków. Śmierć poniosło 30% populacji Hiroszimy, czyli co najmniej 78 tys. ludzi. Ci stojący do 400 metrów od epicentrum wybuchu po prostu wyparowali, a po niektórych zostawał tylko ślad na betonie. Dotkliwe oparzenia odnosili ludzie przebywający nawet 3,5 km od miejsca detonacji „Little Boya”.
Mimo ogromu tragedii, niesamowitych zniszczeń i zwykłego strachu przez „straszną amerykańską bronią”, Japonia nie poddała się ani 6 sierpnia, ani dzień później. Cesarza przekonywano, że Amerykanie na pewno mieli tylko jedną bombę nowego typu i że niebezpieczeństwo już minęło. Japonia zamierzała bronić się do samego końca – do ostatniego żołnierza, do ostatniego naboju, do ostatniego okrętu. Niezłomność cesarskiej obrony pokazały między innymi obrona Iwo Jimy i samobójcze ataki „boskiego wiatru”, czyli pilotów kamikaze którzy krzycząc imię cesarza wbijali się w okręty US Navy. Zdobycie Iwo Jimy to jedna z najbardziej krwawych kart w historii walk amerykańskich Marines i jedyna bitwa podczas wojny na Pacyfiku, gdzie straty atakujących Amerykanów (zabici i ranni) były wyższe niż broniących się Japończyków.
Japonii nie złamały także straszliwe naloty dywanowe na Tokio, w tym ten z 9/10 marca 1945 roku, podczas którego 334 bombowców B-29 zrzuciło na stolicę Japonii 1667 ton bomb zapalających, paląc 277 tysięcy budynków i zabijając ok. 80 tysięcy ludzi – więcej niż podczas zagłady Hiroszimy.
Dopiero drugi atak nuklearny na kolejne japońskie miasto – Nagasaki – zmusił cesarza Hirohito do zaakceptowania faktu przegrania wojny i oddania kraju w ręce Amerykanów. II Wojna Światowa na Pacyfiku zakończyła się podpisaniem bezwarunkowej kapitulacji Japonii 2 września 1945 roku na pancerniku Missouri.
Zbudowanie i użycie bomby atomowej zmieniło świat – zakończyło jeden globalny konflikt, rozpoczęło wielki wyścig zbrojeń, zmieniło rozkład sił na planecie i wymusiło opracowanie nowych strategii wojennych. Jak właściwie doszło do zaprojektowania pierwszej bomby atomowej i dlaczego Amerykanom tak bardzo zależało na czasie podczas jej budowy?
Stany Zjednoczone prowadziły badania nad pierwiastkiem uranu już od 1939 roku, jednak z początku prace te miały mały priorytet. W lutym 1941 do prowadzenia badań nad bombą atomową przeznaczono jedynie 6 tysięcy dolarów, a dla porównania w 1945 roku były to już… 2 miliardy dolarów. Od 1942 roku prace prowadzące do zbudowania amerykańskiego ładunku nuklearnego nazywano „Projektem Manhattan”. W mieście Los Alamos położonym w stanie Nowy Meksyk, ponad 60 km od najbliższego miasta, stworzono tajny ośrodek gdzie zgromadzono najwybitniejszych atomistów tamtych czasów. Jak napisał Sławomir Gowin w książce Hiroszima i Nagasaki: „można bez przesady napisać, że jeśli któryś z genialnych fizyków nie przebywał właśnie tam, oznaczało to, iż pracuje w Niemczech lub Związku Radzieckim”. Amerykańskim zespołem kierował Robert Oppenheimer, profesor uniwersytecki z Berkeley.
Po ponad trzech latach pracy i wysiłku wielu ludzi nie tylko w Los Alamos, ale także w innych laboratoriach, projekt Manhattan zbliżał się do końca. Pierwszy w historii naziemny test nuklearny, nazwany przez Oppenheimera „Trinity”, miał odbyć się 16 lipca 1945 roku na pustyni niedaleko miasta Alamogordo w stanie Nowy Meksyk.
Bombę umieszczono na 30-metrowej wieży, by możliwie wiernie symulować eksplozję która miała nastąpić po zrzuceniu ładunku z samolotu. Poligon obserwowała, ukryta w bunkrach, większość załogi z Los Alamos. Co ciekawe, naukowcy do końca nie byli pewni dokładnej siły mającego nastąpić wybuchu, ponieważ przewidywali eksplozję, która będzie mieć siłę równą detonacji od stu do kilku tysięcy ton trotylu – już po zakończonym teście obliczono, że było to aż 20 tysięcy ton.
Gdy nastąpił wybuch bomby, do 1600 m od epicentrum wybuchu zostało unicestwione każde życie, temperatura przekroczyła trzykrotnie powierzchnię Słońca, a drżenie szyb w budynkach odczuwano nawet 320 km od Alamogordo!
Efekt spowodowany detonacją ładunku był straszliwy. Robert Oppenheimer, szef naukowców pracujących nad Projektem Manhattan tak wyraził się kilka godzin po wybuchu:
„Teraz stałem się śmiercią, zniszczeniem światów.”
Reakcje pozostałych naukowców były podobne. Dominowało przerażenie, poczucie stworzenia broni, która stanie się punktem zwrotnym w historii i zmieni na zawsze zasady prowadzenia wojny.
Jeszcze tego samego dnia, prezydent Stanów Zjednoczonych Harry Truman otrzymał telegram o treści: „Operowany dziś rano. Diagnoza jeszcze niepełna, ale rezultaty wydają się zadowalające i już przekraczają oczekiwania” – oznaczało to sukces testu pierwszej w historii bomby atomowej. Truman wiedział już, że to on został zwycięzcą wyścigu atomowego: sowieccy naukowcy byli daleko za Amerykanami, a niemieckie laboratorium w Haigerloch (gdzie prowadzono prace nad budową niemieckiej bomby) zostało przejęte przez Aliantów. Powodzenie Projektu Manhattan było dla prezydenta korzystne z dwóch powodów.
Po pierwsze, zrzucenie bomby atomowej na Japonię miało pomóc Amerykanom w uniknięciu ogromnych strat ludzkich podczas dalszej ofensywy na Dalekim Wschodzie. Im bliżej amerykańskie okręty znajdowały się Tokio, tym opór obrońców Kraju Kwitnącej Wiśni tężał. Generał Douglas MacArthur policzył, że pokonanie Japonii będzie kosztowało Stany Zjednoczone jeszcze nawet pół miliona straconych żołnierzy! Choć pewni ostatecznego zwycięstwa, Amerykanie woleli użyć przeciwko cesarzowi nowej bomby niż przez długie miesiące stawiać czoło japońskiej piechocie, resztce floty i pilotom kamikaze.
Po drugie, Truman mógł zaspokoić swoją próżność i już dzień później, podczas pierwszego dnia Konferencji w Poczdamie nie omieszkał pochwalić się swoim sukcesem Józefowi Stalinowi. Amerykański prezydent cieszył się, mając w ręce tak silną kartę przetargową już na samym początku konferencji. Bomba atomowa miała zbić dla niego kapitał polityczny – choć dołączenie ZSRR do wojny przeciwko Japonii miało pomóc szybciej pokonać wspólnego nieprzyjaciela, to Truman nie chciał dzielić się ze Stalinem późniejszymi wpływami w okupowanym kraju. Cel był jasny – to Stany Zjednoczone miały rzucić na kolana cesarza Hirohito i jego wojska.
Reakcja Stalina na tę szokującą wiadomość była bardzo spokojna, czym zdziwił Trumana. Jak się później okazało, sowiecki dyktator doskonale wiedział zarówno o pracach nad amerykańską bombą atomową, jak i samym Teście Trinity za sprawą swoich licznych szpiegów działających w USA, w tym Klausa Fuchsa, naukowca z Los Alamos. Działalność sowieckiego wywiadu w trakcie projektu Manhattan i ich późniejsze przejęcie kompletnych planów budowy bomby to temat na osobny obszerny i ciekawy artykuł.
Już po zrzuceniu obu bomb na Japonię, doradca prezydenta Clark Clifford spytał się prezydenta Harry’ego Trumana jak ten wtedy spał. Prezydent odpowiedział mu krótko: „Normalnie, jak co noc.” Tego dnia Truman nie wiedział jeszcze, że nuklearna zagłada dwóch japońskich miast kończyła II Wojnę Światową, lecz zaczynała drugi konflikt – zimną wojnę, czyli wyścig zbrojeń który toczył się nie na polach bitew, lecz w gabinetach polityków i agencji wywiadowczych.
II Wojna Światowa uznawana jest za jeden z najważniejszych konfliktów w dziejach ludzkości. Wojna ta zmieniła balans sił na całym świecie, przesunęła wiele granic i przyniosła zniszczenie niezliczonej ilości miejsc na kilku kontynentach.
Jedyny poważny atak na amerykańską ziemię miał miejsce 7 grudnia 1941 roku w Pearl Harbor, a reszta zmagań wojennych miała miejsce w Europie, Afryce, Azji i na oceanach – na Atlantyku i Pacyfiku. Choć kontynent amerykański nie ucierpiał bezpośrednio, wojna i tak odcisnęła poważne piętno na życiu mieszkańców Stanów Zjednoczonych.
Rozpoczęło się racjonowanie jedzenia, ubrań, benzyny i innych produktów codziennego użytku. Szczególnie potrzebny był metal, który musiał pokryć ogromnie rosnące zapotrzebowanie machiny wojennej USA. Jak łatwo sobie wyobrazić, to wszystko miało duży wpływ na przemysł samochodowy – nagle materiały potrzebne do budowy nowych samochodów musiały być użyte w celu budowy nowych maszyn wojennych. Co stało się z branżą motoryzacyjną w czasie II Wojny Światowej?
Zmiana w produkcji
Amerykańskie Biuro Zarządzania Produkcją (The Office of Production Management) zamroziło sprzedaż i dostawę samochodów do konsumentów 1 stycznia 1942, krótko po ataku na Pearl Harbor. 16 stycznia prezydent Franklin D. Roosevelt ustanowił Zarząd Produkcji Wojennej (War Production Board), aby regulować dystrybucję materiałów i paliw potrzebnych do prowadzenia wojny. Produkcja samochodów ustała całkowicie w lutym 1942 roku, a zapas nowych pojazdów wyniósł 520 000 sztuk. Producenci dostali pozwolenie na „racjonalną” sprzedaż aut z tej puli dla „najważniejszych kierowców” w kraju.
W kwietniu została uformowana składająca się z przedstawicieli przemysłu samochodowego Rada Samochodowa dla Produkcji Wojennej (the Automotive Council for War Production), której celem było dzielenie się informacjami i zasobami w przygotowaniach do przestawienia fabryk z produkcji pojazdów cywilnych na wytwarzanie wojskowych ciężarówek, jeepów, czołgów, samolotów i innych maszyn wojskowych. Poza tym niezbędna była także masowa produkcja zaopatrzenia żołnierzy, czyli hełmów, amunicji, bomb, torped i innych. Fabryki w krótkim czasie musiały całkowicie zmienić swoją działalność – dosłownie z dnia na dzień najwięksi producenci samochodów znaleźli się w przemyśle wojennym.
Na początku 1944 roku, zapas nowych samochodów w Stanach Zjednoczonych wynosił już tylko 30 000 sztuk i jesienią tamtego roku producenci tacy jak Chrysler, Fisher Body (General Motors), Ford i Nash uzyskały zgodę na ulokowanie pewnych zasobów i sił w pracę nad nowymi modelami samochodów, póki prace te nie konfliktowały z trwającą produkcją wojenną.
Co dokładnie producenci samochodów wytwarzali w okresie wojennym?
Podczas II Wojny Światowej wytwórcy samochodów mieli za zadanie produkować duże spektrum pojazdów wojskowych, amunicji i pozostałego ekwipunku potrzebnego żołnierzom na obu frontach. W cywilnych fabrykach powstały takie czołgi jak Fisher Body Grand Blanc, Ford M10 Wolverine i M18 Hellcat, produkowany przez Buick Motor Car Division (General Motors).
Producenci musieli także produkować części do samolotów sił powietrznych, w tym do słynnego bombowca Boeing B-29 Superfortress o nazwie „Enola Gay” który zrzucił bombę atomową na Hiroshimę – 5,5 metrowa część przednia kadłuba bombowca była stworzona przez Chryslera. Sam Chevrolet wyprodukował 60 000 silników dla samolotów pomiędzy 1942, a 1945, razem z 500 000 sztukami ciężarówek, 8 000 000 pociskami artylerii i wieloma innymi.
Gdy II Wojna Światowa dobiegła końca w 1945 roku, zsumowana wartość sprzętu wyprodukowanego przez przemysł samochodowy w Stanach Zjednoczonych wyniosła ponad 29 000 000$ (ponad 400 mln$ przeliczając na współczesną wartość nabywczą). Koniec konfliktu zbrojnego przyniósł producentom powrót do budowy nowych samochodów, a te stworzyły po latach piękny rozdział w amerykańskiej motoryzacji.
Ten artykuł został napisany przez naszego partnera, Camo Trading.
Pod koniec 1944 roku pomiędzy Japonią, a Stanami Zjednoczonymi wywiązała się bitwa o kontrolę nad Filipinami. Ta ważna batalia pod pewnymi względami przypominała starcie między Dawidem, a Goliatem, ponieważ Japończycy już na początku walk stracili blisko 300 samolotów, strąconych głównie przez amerykańskie myśliwce (wydarzenie to określa się jako „Great Marianas Turkey Shoot” – wspaniałe strzelanie do indyków nad Marianami). Jedną z przyczyn japońskiej porażki był fakt, że słynne myśliwce Mitsubishi Zero wyraźnie odstawały już od amerykańskich Hellcatów, choć jeszcze w 1942 same dominowały w powietrzu. W decydującej fazie zmagań na Filipinach przeciwko 30 japońskim Zero stanęły setki amerykańskich samolotów startujących z lotniskowców.
Ciężkie straty Cesarskiej Marynarki Wojennej sprawiały, że nie tylko nie mogła ona uzupełniać strat w sprzęcie, ale także zapewniać rekrutom odpowiedniego szkolenia. Piloci, których wysyłano do walki, byli coraz to gorzej i krócej do niej przygotowywani. W tej beznadziejnej sytuacji japońskie dowództwo zgodziło się na szalony plan wiceadmirała Ōnishi Takijirō, który zamierzał wysyłać przeciwko amerykańskim okrętom zespoły pilotów-samobójców. W eskadrach tych, szybko nazwanych „specjalnymi jednostkami uderzeniowymi” (a nieoficjalnie ochrzczonych mianem Boskiego Wiatru, kamikaze) mieli służyć ochotnicy, elita cesarskiej armii, a ich zadaniem miało być „uderzenie ciałem” (tai atari) w amerykańskie okręty – czyli po prostu śmierć poprzez wlecenie we wrogi okręt wojenny. Ewentualne zniszczenia miały potęgować 250kg bomby przyczepione do maszyn dzielnych kamikaze.
Mimo tego, że Japoński Sztab Generalny nie wyraził zgody na przedstawianie pilotom rozkazu formalnego mówiącym o ataku samobójczym (działania te miały mieć charakter ochotniczy) to nikt nie miał złudzeń co do ich intencji. Piloci, którzy zgłaszali się do misji w tym charakterze doskonale wiedzieli, że ich szansa na przeżycie miała wynosić dokładnie zero procent i oczekiwano od nich zabrania ze sobą na drugą stronę jak największej liczby nieprzyjaciół. Wbrew pozorom, piloci tłumnie garnęli się by mieć możliwość oddania życia w obronie swojej ojczyzny.
Boski wiatr przeciwko flocie inwazyjnej
Już pierwsza misja jednostek kamikaze zakończyła się sukcesem. 25 października 1944 roku jeden z pięciu Mitsubishi Zero zdołał uderzyć i zatopić amerykański lotniskowiec eskortowy USS „St. Lo”. Trafiony został także następny lotniskowiec eskortowy USS „Sante”, jednak Japończykom nie udało się go zniszczyć. Po tym wydarzeniu japońskie dowództwo ostatecznie przekonało się do kamikaze i z biegiem czasu ta strategia walki stawała się coraz powszechniejsza – tym bardziej, że piloci samobójcy nie musieli przechodzić całego szkolenia dla pilotów myśliwców, więc mogli być szybciej posłani do walki. Od lata 1945 roku nie uczono ich nawet lądować…
Podczas walk o Okinawę od kwietnia do czerwca 1945 roku Japonia chciała unicestwić amerykańską flotę inwazyjną za pomocą planu „Kikusui” (jp. „Pływająca Chryzantema”). Strategia obrony wyspy zakładała atakowanie US Navy co kilka dni za pomocą fal liczących po kilkaset samolotów kamikaze. Pierwsze uderzenie Kikusui przeprowadzono 6 kwietnia 1945 roku. Japońska grupa osłonowa, która miała odwrócić uwagę od kamikaze została unicestwiona przez amerykańskie myśliwce, jednak 200 pilotów-samobójców zatopiło trzy niszczyciele, okręt desantowy, dwa transportowce i uszkodziło 22 jednostki. O tym, jak duży problem sprawili tego dnia Amerykanom, może stwierdzić fakt że 38 marynarzy zginęło od ognia od odłamków własnych pocisków przeciwlotniczych.
W ostatnich miesiącach wojny na śmierć zostało wysłanych około 3800 młodych pilotów, z których 2200 zdołało dolecieć w pobliże amerykańskich okrętów. Pozostałych zatrzymywały awarie maszyn, brak paliwa, lub po prostu brak umiejętności nawigacji. Szacuje się, że pod koniec 1944 roku nawet 28% pilotów trafiało w cel. Jednak już pół roku później było to mniej niż 10%, a i tak straty zadane Amerykanom były niewielkie, ponieważ przeważnie ich okręty były tylko lekko uszkadzane.
Samobójczy „kwiat wiśni”
Nieświadomymi prekursorami kamikaze było dwóch lotników: kapitan Tomonaga i kapitan Murata. Pierwszy z nich walczył podczas Bitwy o Midway. Po powrocie z porannego nalotu zauważył, że zbiornik jego samolotu znajdujący się na lewym skrzydle jest uszkodzony, lecz pomimo tego, nakazał zatankować drugi i wyleciał do walki. Jego samolot przetrwał nalot, jednak nie miał paliwa na powrót i runął do wody podczas powrotu do bazy, zabijając przy tym dzielnego pilota. Drugi z nich, kapitan Murata, walczył pod Santa Cruz mając mocno uszkodzony samolot. Zamiast ratować się ucieczką, zdecydował się poświęcić swoje życie i uderzyć w amerykański lotniskowiec USS Hornet.
Z powodu tych dwóch postaci wiceadmirał Ōnishi Takijirō radził pilotom, aby „Wystartować do lotu w jedną tylko stronę jak Tomonaga i rozbić się o wrogi okręt jak Murata”. Przed wyruszeniem na swoją ostatnią misję, lotnicy byli zbierani w sali, gdzie kadra oficerska odczytywała im fragmenty kodeksu Bushidō, a także krótkie wiersze i listy pozostawione przez poprzednich kamikaze. Aby jeszcze bardziej wzniecić w nich samurajskiego ducha, do swoich samolotów zabierali miecze katana, aby – jak przystało na prawdziwych japońskich wojowników – wraz z nimi ponieść śmierć. Przed wylotem wznosili z oficerami toast sake, żegnali się z przyjaciółmi, a następnie wsiadali do swoich samolotów, by ruszyć przy akompaniamencie pieśni patriotycznych śpiewanych przez obsługę naziemną. Do kokpitu zabierali, oprócz mieczy, zdjęcia bliskich osób, portrety przodów i nóż, którym mieli podciąć sobie żyły gdyby jakimś cudem przeżyli lot. Maszyny pilotów kamikaze były w najlepszym możliwym stanie technicznym i wizualnym, ponieważ miały stać się trumnami ludzi, którzy nimi pilotowali.
Lecąc w kierunku amerykańskich okrętów, kamikaze ginęli z okrzykiem „Banzai!” (jap. [niech cesarz żyje] 10 tysięcy lat!) lub „Hissatsu!” (pewna śmierć).
Piloci samobójcy korzystali najczęściej ze standardowych samolotów różnych typów, takich jak Mitsubishi A6M5 Reisen. Pod koniec wojny do służby wprowadzono samoloty o napędzie rakietowym Ōka (jap. „Kwiat Wiśni”), które posiadały bardzo wysoką prędkość nurkowania, jednak miały mały zasięg, więc aby dolecieć do Amerykanów, musiały być podczepiane i niesione pod kadłubami średnich bombowców Mitsubishi G4M3, co stosunkowo często kończyło się ich zestrzeleniem.
Czy kamikaze mogli zmienić bieg wojny?
Z czysto militarnego i ekonomicznego punktu widzenia taka strategia walki była zupełnie nieopłacalna i japońskie dowództwo doskonale o tym wiedziało. Chodziło tutaj o przekaz ideologiczny dla całego społeczeństwa. Młodzi, poświęcający swoje życie piloci mieli być sygnałem dla strudzonego wojną narodu, dla którego ich śmierć miała „lśnić niczym strzaskany klejnot” – czyli być bohaterską ofiarą w godzinie najwyższej próby. Kamikaze mieli mobilizować rodaków do większego wysiłku i utrzymywać w społeczeństwie nastroje wojenne. Wysyłani na samobójcze misje piloci mieli pisać listy, gdzie tłumaczyli swoje decyzje i tym samym zachęcać innych do czynienia tego samego. Jeśli elita narodu, wykształceni lotnicy bez wahania szli na „piękną śmierć”, to dlaczego reszta Japończyków miała skarżyć się na małe racje żywnościowe, ogrom pracy bądź inne niedogodności wynikające z faktu prowadzenia wojny? Kamikaze byli narzędziem propagandy w rękach swoich przełożonych.
Istnieją duże rozbieżności w obliczeniach, jakie dokładnie straty kamikaze zadali amerykańskim okrętom (czasem ciężko było stwierdzić, dlaczego dokładnie zatopiony okręt poszedł na dno), jednak ostrożnie zakłada się, że japońscy samobójcy zabrali ze sobą ponad 6000 amerykańskich marynarzy. Spośród wszystkich strat US Navy na Pacyfiku, 48% okrętów zostało uszkodzonych, a 21% zatopionych przez działania kamikaze. Mimo tego, że te procenty mogą robić na czytelniku wrażenie, to i tak znaczenie militarne „boskiego wiatru” było niewielkie – czym innym było jednak znaczenie psychologiczne.
Ataki kamikaze działały bardzo demoralizująco na amerykańskich marynarzy. Potrafiły nawet wzbudzać w nich ataki paniki, a wtedy ci ludzie byli niezdolni do prowadzenia walki. Amerykanie bali się japońskich pilotów-samobójców i nie rozumieli motywów które nimi kierowali. Pędzący w stronę okrętu samolot było ekstremalnie ciężko powstrzymać (bardziej liczyła się tutaj zimna krew pilota), a wizja śmierci wcale nie odstraszała lotników elity cesarskiej armii.
Fanatyczna i desperacka strategia samobójczych nalotów odniosła także inne skutki, nawet te natury politycznej. Po kapitulacji Japonii, generał Douglas McArthur był łagodny dla cesarza, którego pozostawił na tronie ponieważ nie chciał ryzykować konfrontacji z „100 milionami kamikaze”, mając na myśli ewentualne powstanie ludności cywilnej. Z drugiej strony, beznadziejny opór obrońców i ich bezsensowne przeciąganie wojny sprawiły, że Amerykanie usprawiedliwili przed resztą świata użycie broni atomowej w Hiroszimie i Nagasaki, co dla Japonii zakończyło się katastrofalnie.
Poniżej znajduje się koloryzowane nagranie ataków kamikaze na amerykańską flotę podczas II Wojny Światowej:
Ciężarówka wojskowa CCKW była jednym z podstawowych pojazdów tego typu produkowanym podczas II Wojny Światowej dla armii Stanów Zjednoczonych. Posiadała napęd na wszystkie koła, silnik 4,42l (105 KM) i ładowność ok. 2,5 tony. W latach 1941 – 1945 powstało ponad pół miliona egzemparzy „Jimmy’ego”, jak nazywano CCKW.
Tadeusz Kościuszko urodził się w lutym 1746 roku w ówczesnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W wieku 20 lat jako kapitan ukończył warszawską Szkołę Rycerską – elitarną placówkę edukacyjną powołaną w celu wyszkolenia jak najlepszej kadry oficerskiej dla Polski. Młody Kościuszko kontynuował swoją edukację w Paryżu, gdzie pobierał lekcje wojskowości, a także architektury i malowania.
W 1772 roku miał miejsce pierwszy rozbiór Polski, gdzie Rosja, Prusy i Austria zajęły wspólnie dużą część terytorium polskiego terytorium. Trzy lata po tym tragicznym wydarzeniu Tadeusz Kościuszko powrócił do Rzeczpospolitej, jednak nie miał pieniędzy na kupno (oficera). Podjął więc pracę zarobkową jako nauczyciel w domu magnata Józefa Sylwestra Sosnowskiego i zakochał się w jego córce. Ze względu na mały majątek Kościuszki, jak i jego przekonania polityczne, Sosnowski nie zaakceptował tego związku i młodzieniec musiał uciekać jak najdalej od wpływów magnata.
W 1776 roku Kościuszko usłyszał o rewolucji amerykańskiej i zdecydował się pomóc kolonistom w zdobyciu upragnionej wolności. Udał się do Francji, a następnie wsiadł w statek płynący do Filadelfii – ówczesnej stolicy rewolucjonistów. 30 grudnia 1776 roku złożył podanie o przyjęcie do amerykańskiej Armii Kontynentalnej i został szybko zaakceptowany, głównie dzięki poparciu samego Benjamina Franklina, który sprawdził wiedzę i predyspozycje Polaka. Kościuszko miał służyć jako inżynier fortyfikacji.
Jego pierwszym zadaniem było zaprojektowanie i wybudowanie fortyfikacji wokół Filedelfii, której poważnie zagrażała brytyjska flota i jej możliwy atak od strony rzeki Delaware. Kościuszko swoje zadanie wykonał znakomicie; stworzył potężny kompleks obronny, w którym znalazły się nawet innowacyjne podwodne mechanizmy zdolne zatapiać brytyjskie okręty. Amerykański Kongres docenił pracę naszego wielkiego rodaka i promował go na stopień pułkownika.
Sławę i szacunek wśród amerykańskich żołnierzy przyniósł Kościuszce jego ogromny wkład w zwycięstwo pod Saratogą. Polak wybrał odpowiednie miejsca na przyjęcie bitwy, wzmocnił obronę i sprytnie rozmieścił artylerię, a nawet połączył drogami wszystkie kluczowe punkty amerykańskich fortyfikacji. Podczas prac nad tymi wzmocnieniami amerykańscy żołnierze odzyskali słabnącego wtedy ducha walki, co podniosło ich morale i przyczyniło się do wygrania bitwy. Saratoga okazała się być punktem zwrotnym całej Wojny o Niepodległość Stanów Zjednoczonych.
Kościuszko został zauważony przez samego George’a Washingtona, który zażądał, aby od tamtej pory możliwie jak najwięcej najważniejszych zadań powierzać utalentowanemu Polakowi. Szybko rozkazano mu umocnić West Point nad rzeką Hudson. Po 2,5 latach pracy miasto zostało dosłownie zamienione w fortecę, a kunszt inżynieryjny Kościuszki i jego zaangażowanie zostało ponownie zauważone przez dowództwo amerykańskiej Armii. Polak otrzymał nominację na generała brygady Armii Stanów Zjednoczonych, 450 hektarów ziemi i dużą sumę pieniędzy. Jakiś czas później przeznaczył te pieniądze na wykupienie wielu czarnych niewolników, którym podarował wolność.
Dodatkowym, bardzo wartościowym wyróżnieniem dla Tadeusza Kościuszki było jego przyjęcie (jako jednego z zaledwie trzech obcokrajowców) do Towarzystwa Cyncynatów – organizacji skupiającej najwybitniejszych amerykańskich oficerów.
Kościuszko powrócił do Polski w 1784 roku. Sytuacja polityczna w kraju była coraz gorsza – zaborcy wciąż kontrolowali dużą część kraju, a wielu polskich polityków było przez nich skorumpowanych. Armia Rzeczypospolitej została zredukowana i nie przedstawiała realnej wartości bojowej. Kościuszko spędził 5 lat czekając na etat w wojsku, aż w końcu 12 października 1789 roku otrzymał podpisaną przez króla nominację na generała majora wojsk koronnych.
W tamtym okresie polski Sejm podjął próbę uchwalenia reform wzmacniających państwo, co wzmogło niepokój wśród zaborców, a także skorumpowanych polskich magnatów. Na ich wezwanie rosyjska cesarzowa Katarzyna II wysłała armię, która podeszła pod granice Polski i zaatakowała.
Armia Koronna nie miała dość ludzi i ekwipunku by powstrzymać Rosjan. A jednak, 18 czerwca 1792 roku Polakom udało się pokonać najeźdźców pod Zieleńcami, gdzie Tadeusz Kościuszko był jednym z dowódców armii Rzeczypospolitej. Po bitwie był także jednym z 15 żołnierzy odznaczonych Virtuti Militari – najwyższym odznaczeniem wojskowym, nadawanym za heroiczną odwagę na polu bitwy. Po serii starć na linii Bugu (gdzie Polakom udało się zatrzymać trzykrotnie większe siły nieprzyjaciela), Kościuszko został także odznaczony Orderem Orła Białego.
Pomimo heroicznej defensywy polskich wojsk, wojna była przegrana. Okupanci przeprowadzili Drugi Rozbiór Polski, a Rzeczypospolita pozostała na mapach jako zaledwie skrawek ziemi i mały procent dawnego terytorium.
Polacy szybko rozpoczęli planowanie zbrojnego powstania przeciwko okupantom. Dowódcą został wybrany Tadeusz Kościuszko, który 24 marca 1794 roku na krakowskim rynku złożył słynną przysięgę rozpoczynającą powstanie, szerzej znane jako Insurekcja Kościuszkowska. Zgromadzony w Krakowie naród w ciszy i skupieniu słuchał słów przysięgi Naczelnika, które brzmiały:
„Ja, Tadeusz Kościuszko, przysięgam w obliczu Boga całemu Narodowi Polskiemu, iż powierzonej mi władzy na niczyj prywatny ucisk nie użyję, lecz jedynie jej dla obrony całości granic, odzyskania samodzielności Narodu i ugruntowania powszechnej wolności używać będę. Tak mi Panie Boże dopomóż i niewinna Męka Syna Twego.”
4 kwietnia 1794 roku siły rosyjskie siły pod dowództwem generała Tormasowa starły się z Polakami Kościuszki pod wioską Racławice w Małopolsce. Polska armia pokonała większego liczebnie przeciwnika i odniosła ogromne zwycięstwo o wymiarze zarówno taktycznym, jak i psychologicznym. Punktem krytycznym samej bitwy był atak polskich kosynierów na stanowiska rosyjskiej artylerii. Jeden z chłopów uzbrojonych w kosy, Wojciech Bartos (potem Głowacki) sam zdobył rosyjskie działo i zakrył palący się lont swoją czapką, przez to uratował wielu towarzyszy przed pewną śmiercią od wystrzału. Dzięki swemu męstwu został uhonorowany nowym nazwiskiem przez Naczelnika i przyznano mu ziemię na własność.
Bitwa pod Racławicami pozostała dumną częścią polskiej historii. Malarze Wojciech Kossak i Jan Styka uwiecznili bitwę na wielkim (15 x 114 metrowym) płótnie, które jest obecnie wystawiane w Panoramie Racławickiej we Wrocławiu.
Po bitwie Kościuszko opublikował Uniwersał Połaniecki – słynny dokument który zniósł pańszczyznę i poddaństwo osobiste chłopów. Zrobił to z dwóch powodów – po pierwsze, generał wierzył w to, że wolność i równość wszystkich ludzi, a jego życie to przykład walki o te ideały. Po drugie, Naczelnik starał się zachęcić chłopów do przyłączenia się do Powstania.
Niestety, mimo zwycięstwa pod Racławicami, wojna potoczyła się niekorzystnie dla Polaków. Insurekcja upadła po Bitwie pod Maciejowicami, gdzie Kościuszko został poważnie ranny.
Zaborcy przeprowadzili Trzeci Rozbiór Polski, co unicestwiło Rzeczpospolitą jako państwo. Tadeusz Kościuszko został porwany przez Rosjan, którzy poddawali go niezliczonym przesłuchaniom i śledztwom. Ostatecznie on i 20 000 polskich patriotów zostało wypuszczonych na wolność, jednak musieli przysięgać posłuszeństwo i uległość nowemu władcy Rosji, Pawłowi I.
Generał osiadł w Paryżu, gdzie starał się uzyskać poparcie dla sprawy polskiej wśród francuskich władz. Realna pomoc jednak nigdy nie nadeszła, a musiało minąć ponad 120 lat aby Polska odzyskała niepodległość. Kościuszko spędził ostatnie lata życia w Szwajcarii, gdzie zmarł w 1817 roku.
Życie Tadeusza Kościuszki to piękna historia patriotyzmu, odwagi i poświęcenia. Jego pragnienie wolności miało wpływ na bieg historii kilku narodów.
Ostatecznie nie udało mu się oswobodzić z kajdan Rzeczpospolitej, jednak odważna próba przeprowadzenia powstania zbrojnego nie pozostała bez echa w umysłach Polaków, którzy nie stracili nadziei na odzyskanie niepodległości. Pamięć tego wielkiego Polaka żyje po dziś dzień i inspiruje kolejne generacje młodych ludzi, a ci widzą go jako jednego z dawnych bohaterów.
Tadeusz Kościuszko został legendą i inspiracją dla obecnych pokoleń.
Thanks to Piotr Ziemkiewicz for his help with writing the article.