Chociaż Ford jest tylko o ponad 4 metry dłuższy niż lotniskowce klasy Nimitz (337 metrów kontra 332,8 metra), to zapewnia lepszą obsługę i szybszy przepływ samolotów, a także większą powierzchnię magazynową. Powierzchnia pokładu wynosi aż 5 akrów, a cały okręt waży 100 000 ton – tyle co 400 Statuy Wolności, a pomimo całej swojej wielkości i masy Ford ma być niewidoczny dla radarów. Prędkość maksymalna okrętu wynosi 56 km/h (30 węzłów) a zasięg jest praktycznie nieograniczony.
Lotniskowiec w trakcie budowy w stoczni w Newport News, w Wirginii Źródło: US Navy, zdjęcie: Joshua J. Wahl
Jest najdroższym okrętem wojennym w historii. Kosztował już ok. 13 miliardów $ [listopad 2016], a szacowany koszt trzech lotniskowców tej klasy to 43 miliardy $. Lotniskowiec był budowany przez około 5000 osób i zabierze ze sobą personel w liczbie 4460, w tym 4000 marynarzy i oficerów.
USS Gerald R. Ford jest zasilany przez dwie 300-megawatowe reaktory atomowe o mocy 3x większej niż okręty klasy Nimitz. Jednak nowy lotniskowiec zużywa tylko połowę tej mocy, co umożliwi mu w przyszłości wykorzystanie tego zapasu na wykorzystanie nowych technologii które pojawią się na wyposażeniu Marynarki Stanów Zjednoczonych, takich jak broń laserowa.
Lotniskowiec CVN-78 USS Gerald. R. Ford Zdjęcie: US Navy
USS Gerald R. Ford może zabrać ze sobą 90 samolotów, w tym: wielozadaniowego Boeinga F/A-18E/F Super Hornet i jego odmianę EA-18G Growler, transportowca Grumman C-2 Greyhound, samolot wczesnego ostrzegania Grumman E-2 Hawkeye i oczywiście nowego myśliwca F-35 Lightning II. Wewnątrz lotniskowca znajdą się także drony i helikoptery Sikorsky SH-60 Seahawk.
Start samolotów z pokładu USS Gerald R. Ford nie jest wspomagany przez konwencjonalne katapulty parowe, lecz nowoczesne elektromagnetyczne katapulty EMALS (Electromagnetic Aircraft Launch System – Elektromagnetyczy System Startu Samolotów) które są lżejsze, wymagają mniej miejsca i są 25% szybsze niż katapulty parowe. Niestety, w 2013 odkryto usterkę tych katapult, co przyczyniło się do przesunięcia wprowadzenia lotniskowca do służby.
Oprócz EMALS, Ford będzie także wyposażony w system wspomagania lądowania (AAG – Advanced Arresting Gear), który także opiera się na technologii elektromagnetycznej i jest stanie doprowadzić do całkowitego zatrzymania lądującego samolotu na 104 metrach w zaledwie 3 sekundy.
Poniżej: USS Gerald. R. Ford wystrzeliwujący za pomocą EMALS 4-tonowy wózek. Źródło – imgur.com
Lotniskowiec jest wyposażony w systemy dające możliwość, aby w sytuacji krytycznej okręt mógł bronić się sam. Przykładem tego może być system ESSM, który jest zdolny bronić okręt przeciwko szybkim i zwrotnym rakietom wymierzonym w okręt, lub rakiety woda-powietrze RAM do zwalczania samolotów (Rolling Airframe Missile – pocisk z wirującym kadłubem) i przekrój innej broni przeciwlotniczej, w tym słynny CIWS.
W sierpniu 2015 roku rozpoczęto budowę drugiego lotniskowca o napędzie atomowym klasy Ford – USS John F. Kennedy, który ma zostać włączony do służby w 2020 roku.
Poniżej USS Gerald R. Ford opuszcza stocznię i wychodzi w morze: [8 kwietnia 2017]
Druga połowa XX wieku określana jest mianem Zimnej Wojny, czyli okresu w którym dwa mocarstwa – Stany Zjednoczone i Związek Radziecki prowadziły ze sobą wyścig zbrojeń i wojnę wywiadowczą. Oba te kraje posiadały i rozwijały broń jądrową, która stanowiła o ich sile i miała zapewnić jednej ze stron zwycięstwo w wojnie na wyniszczenie, która według wielu miała szybko nastąpić.
Jednym z najpotężniejszych oręży ówczesnego pola walki były wyposażone w pociski balistyczne okręty podwodne, które operując blisko granicy morskiej wroga teoretycznie mogły – w przypadku potencjalnego konfliktu – zmieść z powierzchni Ziemi całe miasta lub obiekty wojskowe. Okręty te miały znaczenie strategiczne i zarówno ZSRR, jak i USA toczyły technologiczny wyścig o dominację na oceanach.
Jednym z takich okrętów był zwodowany w 1959 roku radziecki K-129, napędzany silnikiem Diesla i uzbrojony w 3 rakiety balistyczne o zasięgu ponad 1000 km. W 1967 roku okręt przeprowadził dwa na patrole Oceanie Spokojnym. Ostatni z nich, trzeci, miał odbyć się na początku 1968 roku i zakończyć się dopłynięciem K-129 do brzegów Hawajów, gdzie znajduje się Pearl Harbor – baza amerykańskiej marynarki. Dowództwo radzieckiej floty rozkazało, aby Pear Harbor znalazł się w zasięgu trzech głowic, które miał ze sobą płynący tam okręt.
K-129 – radziecki okręt uzbrojony w rakiety balistyczne, stworzony według projektu 629A (Golf-II według kodu NATO) Zdjęcie CIA
Kapitanem K-129 był Vladimir Kobzar, określany wtedy jako jeden z najlepszych oficerów radzieckiej marynarki wojennej. Kapitan wyprowadził okręt w morze 24 lutego 1968, startując z bazy na Kamczatce. Meldunki które wysłał na początku patrolu określały początek misji jako spokojny i bezproblemowy, jednak 8 marca, kiedy od Hawajów radziecki okręt dzieliło 2700 km, K-129 wstrząsnął wybuch który wyrwał w śródokręciu 3-metrową dziurę i błyskawicznie posłał na dno dumę marynarki ZSRR. 98 uwięzionych w nim marynarzy nie miało szans na przeżycie; nie zdążyli nawet wysłać sygnału SOS. Kadłub osiadł na głębokości ok. 5000 m.
Była to największa katastrofa w historii radzieckiej Marynarki Wojennej (tragedia Kurska zdarzyła się już po rozpadzie Związku Radzieckiego) – w jednej chwili stracono całą załogę okrętu wojennego i broń nuklearną, w którą był uzbrojony. Zatonięcie K-129 to także jedno z czterech niewyjaśnionych zniknięć zimnowojennych okrętów podwodnych: także francuskiego Minerve, izraelskiego INS Dakar i amerykańskiego USS Scorpion.
Gdy Sowieci zorientowali się, że kontakt z K-129 został utracony, niezwłocznie wysłano grupę poszukiwawczą na Północny Pacyfik. Akcja zakończyła się fiaskiem; okrętu nie znaleziono, dodatkowo krążące w pobliżu jednostki amerykańskie wzbudziły podejrzenia sowieckich dowódców. Ekipę poszukiwawczą odwołano dopiero 28 kwietnia 1968 roku, rodzinom zaginionych marynarzy wypłacono odszkodowania i wydawać by się mogło że jest to koniec historii K-129.
Amerykański okręt podwodny o napędzie atomowym USS Halibut Zdjęcie: U.S Navy
Nic bardziej mylnego. Leżący na dnie Pacyfiku okręt podwodny wyposażony w rakiety balistyczne przyciągnął uwagę Amerykanów, którzy chcąc poznać jak najwięcej tajemnic Sowietów za wszelką cenę postanowili znaleźć i sfotografować wrak. Operacja musiała być przeprowadzona w absolutnej tajemnicy, ponieważ K-129 leżał na wodach międzynarodowych. Prezydent USA Lyndon Johnson uznał, że warto zaryzykować.
Od razu pojawił się problem – K-129 leżał na głębokości około 5000 m, podczas gdy amerykańskie okręty podwodne mogły schodzić na maksymalnie 600 m. Opracowano specjalny system podmorskich kamer, które zamontowano na atomowym okręcie podwodnym USS Halibut. Jednostka w największej tajemnicy przypłynęła na Hawaje, skąd miała wyruszyć na poszukiwania K-129, a jej marynarze (oprócz kapitana, pierwszego oficera i oficera wywiadu) przez cały czas trwania operacji nie byli informowani o celu wyprawy – ich przysięga zachowania tajemnicy trwa do dnia dzisiejszego. Projekt poszukiwawczy był finansowany z tajnych kont bankowych, na których znajdowało się 70 mln $.
USS Halibut po wyjściu z Pearl Harbor znajdował się cały czas w zanurzeniu. Do zbadania miał obszar o promieniu 8km; tak duża powierzchnia w połączeniu z głębokością, na jakiej osiadł radziecki okręt (5000m) bardzo utrudniały Amerykanom zadanie. Sposób poszukiwań, tzn. fotografowanie dna wymuszało na Halibucie pływanie tam i z powrotem, podczas gdy zawieszone do niego urządzenie fotografujące pływało 6m nad dnem. Zdjęcia wywoływano od razu na okręcie. Co ciekawe, fotografowie nie wiedzieli czego mieli na nich szukać.
Dwaj prezydenci USA: z lewej Richard Nixon, z prawej Lyndon Johnson Źródło: Lyndon Baines Johnson Library
Misja Amerykanów była nie tylko trudna, ale i niebezpieczna. Przez dwa tygodnie nad Halibutem krążyła radziecka jednostka, która zrzucała sonarowe ładunki głębinowe szukając prawdopodobnie K-129. Kapitan Halibuta, Charles Moore ukrył wtedy okręt pod warstwą zimnej wody, a wyższa – cieplejsza warstwa odbijała dźwięki sonaru. Tym samym uniknięto wykrycia przez Rosjan, a śmiała misja wywiadowcza pozostała tajemnicą.
20 sierpnia 1968 ryzyko prezydenta Johnsona opłaciło się – krążący na Oceanie Spokojnym USS Halibut natrafił na wrak K-129. Radziecki okręt fotografowano następnie przez trzy tygodnie, wykonując przy tym ponad 32 000 zdjęć które dla Amerykanów okazały się absolutnie bezcenne. Wciąż nie do końca wiadomo, co dokładnie udało się uchwycić, ale po powrocie marynarzy do Pearl Harbor, teczka z fotografiami K-129 trafiła przez ręce oficera wywiadu prosto do rąk prezydenta.
Statek Glomar Explorer, który podjął próbę podniesienia K-129 Zdjęcie U.S. Government
Ta niezwykle udana akcja wywiadowcza to wciąż nie koniec historii K-129. W styczniu 1969 roku prezydentem USA został Richard Nixon, który gdy tylko zobaczył zdjęcia radzieckiego wraku, chciał więcej. Nixon zdawał sobie sprawę, że to co znajdowało się wciąż w radzieckim okręcie (m. in księgi szyfrów, rakiety balistyczne), mogło być dla Stanów Zjednoczonych bezcenne, szczególnie ze względu na zimnowojenny wyścig zbrojeń i wojnę wywiadowczą. Rozpoczęła się operacja o kryptonimie Azorian (czasem mylnie nazywany „projektem Jennifer”).
Pod przykrywką wyprawy po leżące na dnie oceanu szlachetne kruszce, nad wrak K-129 wysłano statek górniczy Glomar Explorer. Posiadał on wewnątrz basen, w którym planowano umieścić radziecki okręt po jego wydobyciu. Cała operacja oczywiście i tym razem była tajemnicą państwową. 11 lipca 1974 Glomar Explorer zakotwiczył nad K-129 i rozpoczęto budowę podwodnego rusztowania łączącego statek z pojazdem ratowniczym Clementine, który znalazł się nad wrakiem. Opuszczanie platformy trwało 2 dni i gdy stalowe kleszcze chwyciły K-129, rozpoczęło się podnoszenie kolosa.
Według relacji Amerykanów, 1500 metrów nad dnem zdarzyła się katastrofa – część chwytaków pękła i 2/3 wraku spadło z powrotem na dno. Reszta okrętu została dostarczona do Stanów Zjednoczonych. Nie do końca wiadomo, co dokładnie udało się wydobyć, ale można podejrzewać że oprócz rakiet balistycznych były to sowieckie książki szyfrów. Wiadomo, że w wydobytej części K-129 odkryto szczątki 6 sowieckich marynarzy, które zostały zgodnie z morską tradycją pochowane w morzu. Pochówek sfilmowano, aby kiedyś pokazać go światu w przypadku końca Zimnej Wojny.
Rok później nieznani sprawcy splądrowali pracownię Howarda Hughesa, miliardera który współpracował z CIA i materiały projektu Azorian przedostały się do mediów. Jak można się domyślać, po ich ujawnieniu Rosjanie byli wściekli.
Oficjalne dokumenty odnośnie obu operacji są wciąż utajnione (w 2010 roku pokazano opinii publicznej część z nich), jednak sfotografowanie i częściowe wydobycie radzieckiego okrętu są uznawane za jeden z dwóch – trzech największych sukcesów amerykańskiego wywiadu podczas Zimnej Wojny.
Nagranie pogrzebu sześciu marynarzy K-129 z części wraku wydobytego przez Amerykanów:
Pod koniec 1944 roku pomiędzy Japonią, a Stanami Zjednoczonymi wywiązała się bitwa o kontrolę nad Filipinami. Ta ważna batalia pod pewnymi względami przypominała starcie między Dawidem, a Goliatem, ponieważ Japończycy już na początku walk stracili blisko 300 samolotów, strąconych głównie przez amerykańskie myśliwce (wydarzenie to określa się jako „Great Marianas Turkey Shoot” – wspaniałe strzelanie do indyków nad Marianami). Jedną z przyczyn japońskiej porażki był fakt, że słynne myśliwce Mitsubishi Zero wyraźnie odstawały już od amerykańskich Hellcatów, choć jeszcze w 1942 same dominowały w powietrzu. W decydującej fazie zmagań na Filipinach przeciwko 30 japońskim Zero stanęły setki amerykańskich samolotów startujących z lotniskowców.
Kiyoshi Ogawa, pilot który uderzył w lotniskowiec USS Bunker Hill 11 maja 1945 roku Źródło: Wikimedia Commons
Ciężkie straty Cesarskiej Marynarki Wojennej sprawiały, że nie tylko nie mogła ona uzupełniać strat w sprzęcie, ale także zapewniać rekrutom odpowiedniego szkolenia. Piloci, których wysyłano do walki, byli coraz to gorzej i krócej do niej przygotowywani. W tej beznadziejnej sytuacji japońskie dowództwo zgodziło się na szalony plan wiceadmirała Ōnishi Takijirō, który zamierzał wysyłać przeciwko amerykańskim okrętom zespoły pilotów-samobójców. W eskadrach tych, szybko nazwanych „specjalnymi jednostkami uderzeniowymi” (a nieoficjalnie ochrzczonych mianem Boskiego Wiatru, kamikaze) mieli służyć ochotnicy, elita cesarskiej armii, a ich zadaniem miało być „uderzenie ciałem” (tai atari) w amerykańskie okręty – czyli po prostu śmierć poprzez wlecenie we wrogi okręt wojenny. Ewentualne zniszczenia miały potęgować 250kg bomby przyczepione do maszyn dzielnych kamikaze.
Mimo tego, że Japoński Sztab Generalny nie wyraził zgody na przedstawianie pilotom rozkazu formalnego mówiącym o ataku samobójczym (działania te miały mieć charakter ochotniczy) to nikt nie miał złudzeń co do ich intencji. Piloci, którzy zgłaszali się do misji w tym charakterze doskonale wiedzieli, że ich szansa na przeżycie miała wynosić dokładnie zero procent i oczekiwano od nich zabrania ze sobą na drugą stronę jak największej liczby nieprzyjaciół. Wbrew pozorom, piloci tłumnie garnęli się by mieć możliwość oddania życia w obronie swojej ojczyzny.
Japońskie uczennice liceum za pomocą gałązek wiśni żegnają pilota kamikaze imieniem Toshio Anazawa, który wylatywał w okierunku Okinawy na swoją ostatnią misję. Źródło: Hayakawa via Wikimedia Commons
Boski wiatr przeciwko flocie inwazyjnej
Już pierwsza misja jednostek kamikaze zakończyła się sukcesem. 25 października 1944 roku jeden z pięciu Mitsubishi Zero zdołał uderzyć i zatopić amerykański lotniskowiec eskortowy USS „St. Lo”. Trafiony został także następny lotniskowiec eskortowy USS „Sante”, jednak Japończykom nie udało się go zniszczyć. Po tym wydarzeniu japońskie dowództwo ostatecznie przekonało się do kamikaze i z biegiem czasu ta strategia walki stawała się coraz powszechniejsza – tym bardziej, że piloci samobójcy nie musieli przechodzić całego szkolenia dla pilotów myśliwców, więc mogli być szybciej posłani do walki. Od lata 1945 roku nie uczono ich nawet lądować…
Podczas walk o Okinawę od kwietnia do czerwca 1945 roku Japonia chciała unicestwić amerykańską flotę inwazyjną za pomocą planu „Kikusui” (jp. „Pływająca Chryzantema”). Strategia obrony wyspy zakładała atakowanie US Navy co kilka dni za pomocą fal liczących po kilkaset samolotów kamikaze. Pierwsze uderzenie Kikusui przeprowadzono 6 kwietnia 1945 roku. Japońska grupa osłonowa, która miała odwrócić uwagę od kamikaze została unicestwiona przez amerykańskie myśliwce, jednak 200 pilotów-samobójców zatopiło trzy niszczyciele, okręt desantowy, dwa transportowce i uszkodziło 22 jednostki. O tym, jak duży problem sprawili tego dnia Amerykanom, może stwierdzić fakt że 38 marynarzy zginęło od ognia od odłamków własnych pocisków przeciwlotniczych.
W ostatnich miesiącach wojny na śmierć zostało wysłanych około 3800 młodych pilotów, z których 2200 zdołało dolecieć w pobliże amerykańskich okrętów. Pozostałych zatrzymywały awarie maszyn, brak paliwa, lub po prostu brak umiejętności nawigacji. Szacuje się, że pod koniec 1944 roku nawet 28% pilotów trafiało w cel. Jednak już pół roku później było to mniej niż 10%, a i tak straty zadane Amerykanom były niewielkie, ponieważ przeważnie ich okręty były tylko lekko uszkadzane.
Samobójczy „kwiat wiśni”
Nieświadomymi prekursorami kamikaze było dwóch lotników: kapitan Tomonaga i kapitan Murata. Pierwszy z nich walczył podczas Bitwy o Midway. Po powrocie z porannego nalotu zauważył, że zbiornik jego samolotu znajdujący się na lewym skrzydle jest uszkodzony, lecz pomimo tego, nakazał zatankować drugi i wyleciał do walki. Jego samolot przetrwał nalot, jednak nie miał paliwa na powrót i runął do wody podczas powrotu do bazy, zabijając przy tym dzielnego pilota. Drugi z nich, kapitan Murata, walczył pod Santa Cruz mając mocno uszkodzony samolot. Zamiast ratować się ucieczką, zdecydował się poświęcić swoje życie i uderzyć w amerykański lotniskowiec USS Hornet.
Pilot kamikaze w zawiązanym hachimaki Źródło: Wikimedia
Z powodu tych dwóch postaci wiceadmirał Ōnishi Takijirō radził pilotom, aby „Wystartować do lotu w jedną tylko stronę jak Tomonaga i rozbić się o wrogi okręt jak Murata”. Przed wyruszeniem na swoją ostatnią misję, lotnicy byli zbierani w sali, gdzie kadra oficerska odczytywała im fragmenty kodeksu Bushidō, a także krótkie wiersze i listy pozostawione przez poprzednich kamikaze. Aby jeszcze bardziej wzniecić w nich samurajskiego ducha, do swoich samolotów zabierali miecze katana, aby – jak przystało na prawdziwych japońskich wojowników – wraz z nimi ponieść śmierć. Przed wylotem wznosili z oficerami toast sake, żegnali się z przyjaciółmi, a następnie wsiadali do swoich samolotów, by ruszyć przy akompaniamencie pieśni patriotycznych śpiewanych przez obsługę naziemną. Do kokpitu zabierali, oprócz mieczy, zdjęcia bliskich osób, portrety przodów i nóż, którym mieli podciąć sobie żyły gdyby jakimś cudem przeżyli lot. Maszyny pilotów kamikaze były w najlepszym możliwym stanie technicznym i wizualnym, ponieważ miały stać się trumnami ludzi, którzy nimi pilotowali.
Lecąc w kierunku amerykańskich okrętów, kamikaze ginęli z okrzykiem „Banzai!” (jap. [niech cesarz żyje] 10 tysięcy lat!) lub „Hissatsu!” (pewna śmierć).
Piloci samobójcy korzystali najczęściej ze standardowych samolotów różnych typów, takich jak Mitsubishi A6M5 Reisen. Pod koniec wojny do służby wprowadzono samoloty o napędzie rakietowym Ōka (jap. „Kwiat Wiśni”), które posiadały bardzo wysoką prędkość nurkowania, jednak miały mały zasięg, więc aby dolecieć do Amerykanów, musiały być podczepiane i niesione pod kadłubami średnich bombowców Mitsubishi G4M3, co stosunkowo często kończyło się ich zestrzeleniem.
Czy kamikaze mogli zmienić bieg wojny?
Z czysto militarnego i ekonomicznego punktu widzenia taka strategia walki była zupełnie nieopłacalna i japońskie dowództwo doskonale o tym wiedziało. Chodziło tutaj o przekaz ideologiczny dla całego społeczeństwa. Młodzi, poświęcający swoje życie piloci mieli być sygnałem dla strudzonego wojną narodu, dla którego ich śmierć miała „lśnić niczym strzaskany klejnot” – czyli być bohaterską ofiarą w godzinie najwyższej próby. Kamikaze mieli mobilizować rodaków do większego wysiłku i utrzymywać w społeczeństwie nastroje wojenne. Wysyłani na samobójcze misje piloci mieli pisać listy, gdzie tłumaczyli swoje decyzje i tym samym zachęcać innych do czynienia tego samego. Jeśli elita narodu, wykształceni lotnicy bez wahania szli na „piękną śmierć”, to dlaczego reszta Japończyków miała skarżyć się na małe racje żywnościowe, ogrom pracy bądź inne niedogodności wynikające z faktu prowadzenia wojny? Kamikaze byli narzędziem propagandy w rękach swoich przełożonych.
Kamikaze uderza w lotniskowiec USS Enterprise US Navy via Wikimedia Commons
Istnieją duże rozbieżności w obliczeniach, jakie dokładnie straty kamikaze zadali amerykańskim okrętom (czasem ciężko było stwierdzić, dlaczego dokładnie zatopiony okręt poszedł na dno), jednak ostrożnie zakłada się, że japońscy samobójcy zabrali ze sobą ponad 6000 amerykańskich marynarzy. Spośród wszystkich strat US Navy na Pacyfiku, 48% okrętów zostało uszkodzonych, a 21% zatopionych przez działania kamikaze. Mimo tego, że te procenty mogą robić na czytelniku wrażenie, to i tak znaczenie militarne „boskiego wiatru” było niewielkie – czym innym było jednak znaczenie psychologiczne.
Ataki kamikaze działały bardzo demoralizująco na amerykańskich marynarzy. Potrafiły nawet wzbudzać w nich ataki paniki, a wtedy ci ludzie byli niezdolni do prowadzenia walki. Amerykanie bali się japońskich pilotów-samobójców i nie rozumieli motywów które nimi kierowali. Pędzący w stronę okrętu samolot było ekstremalnie ciężko powstrzymać (bardziej liczyła się tutaj zimna krew pilota), a wizja śmierci wcale nie odstraszała lotników elity cesarskiej armii.
Fanatyczna i desperacka strategia samobójczych nalotów odniosła także inne skutki, nawet te natury politycznej. Po kapitulacji Japonii, generał Douglas McArthur był łagodny dla cesarza, którego pozostawił na tronie ponieważ nie chciał ryzykować konfrontacji z „100 milionami kamikaze”, mając na myśli ewentualne powstanie ludności cywilnej. Z drugiej strony, beznadziejny opór obrońców i ich bezsensowne przeciąganie wojny sprawiły, że Amerykanie usprawiedliwili przed resztą świata użycie broni atomowej w Hiroszimie i Nagasaki, co dla Japonii zakończyło się katastrofalnie.
Poniżej znajduje się koloryzowane nagranie ataków kamikaze na amerykańską flotę podczas II Wojny Światowej: