Tag

ii wojna światowa

Browsing

Inwazja Niemiec była potężnym ciosem w gospodarkę Związku Radzieckiego, którego PKB spadło o 34% w latach 1940-1942. Produkcja przemysłowa przez prawie dekadę nie powróciła do poziomu z 1940 roku. Mimo tego, że Niemcy zajęły zaledwie 3% powierzchni ZSRR, to na tym skrawku znajdowała się niemal połowa fabryk zbrojeniowych kraju.

Już 30 czerwca 1941 Sowieci powołali do życia Państwowy Komitet Obrony ZSRR, czyli organizację zarządzającą i koordynującą między innymi przewożenie centrów przemysłowych na wschód, z dala od nadchodzących szybkim tempem Niemców. Komitet, który miał praktycznie nieograniczone uprawnienia, do ewakuacji ludzi i sprzętu używał wszystkiego, co mogło jakkolwiek pomóc – głównie sowieckiego taboru kolejowego. W aktach desperacji wykorzystano nawet mocno przestarzałe lokomotywy i wagony w kiepskim stanie technicznym.

Fabryka myśliwców Jak, 1942
picryl.com

Ewakuacja skupiła się na fabrykach leżących na terytorium obecnej Ukrainy i okolicy Moskwy, czyli terenach uprzemysłowionych, których utraty Armia Czerwona obawiała się najbardziej. W każdej z nich powstała rada ewakuacyjna, która składała się z dyrektorów danych fabryk, inżynierów i – jakżeby inaczej – oficerów politycznych. Przenosiny każdego z zakładów zaczynały się od wywózki rzeczy, które nie wpływały na bieżącą produkcję, czyli na przykład nadwyżek materiałów. Specjaliści dzielili wszystkie maszyny i pozostały sprzęt na kategorie, które miały wskazywać jak ważne byłe dane urządzenie i jak trudno było je zdemontować, oraz ponownie złożyć. Co ciekawe, w przenoszonych fabrykach produkcja miała pozostać nienaruszona do samego momentu ewakuacji, który często następował niebezpiecznie blisko nadejścia frontu.

Jak czytelnik pewnie się domyśla, mimo planowania, podczas nerwowych operacji przenoszenia fabryk często pojawiał się chaos, brak koordynacji i błędy ludzkie. Kierownicy i robotnicy musieli improwizować. Najczęściej brakowało sprzętu zdolnego załadować maszyny (takie jak walcarki, lub matryce kuźnicze), które ważyły po kilkadziesiąt ton. W takich przypadkach takie kolosy były żmudnie rozbierane na części, a nierzadko w trakcie okazywało się, że niektóre z nich wcześniej zaspawano. Pociągi wywożące sprzęt z fabryk były przeciążone i przepełnione. Nikt nie martwił się czymś takim jak maksymalne obciążenie składu – w końcu ojczyzna potrzebowała tego sprzętu kilkaset kilometrów dalej, z dala od prących na wschód nazistów. Tu jednak często pojawiał się problem, ponieważ radzieckie szyny były wykonane ze słabej jakości stali, przez co były uszkadzane przez poruszające się po nich ciężkie składy.

Gdy maszyn nie udawało się przewieść, w grę wchodziło już tylko ich zniszczenie by nie wpadły w ręce Niemców – jednak to udawało się rzadko, ponieważ materiały wybuchowe było niezwykle ciężko zdobyć.

Tutaj warto wspomnieć o zasługach radzieckich kolejarzy, którzy do tematu ewakuacji podeszli niezwykle poważnie. Nie dość, że pociągi wywoziły z dala od frontu ludzi i sprzęt, to jeszcze transportowały w rejony walk miliony żołnierzy. Z samej Moskwy 80 000 wagonów wywiozło maszyny i części z prawie 500 fabryk.

Czołgi KW podczas montażu w fabryce w Leningradzie
Deror_avi via Wikimedia Commons

Przez cały okres ewakuacji borykano się z poważnymi brakami żywności, ludzi i sprzętu. Najgorsze były jednak problemy, które miały wpływ na tabor kolejowy, czyli wysoka awaryjność wagonów i lokomotyw, ich niska dostępność i „zakorkowanie” szlaków kolejowych. Codziennie tysiące wagonów utykało na stacjach na wiele godzin, co powodowało opóźnienia w ewakuacji przemysłu ZSRR. Zdarzało się, że jeden pociąg stał na stacji nawet kilka tygodni! Na dodatek mapy, którymi posługiwali się kolejarze, często były pełne błędów. Sowieckim kartografom rozkazywano, by celowo fałszowali mapy w przypadku, gdyby te miały dostać się w ręce Niemców.

Oprócz maszyn i sprzętu, pociągi wywoziły także ludzi – głównie robotników fabryk i ich rodziny. Ich warunki podróży często były naprawdę spartańskie, ponieważ wagony często były nieogrzewane i brakowało w nich miejsc do spania, przez co najczęściej spało się między przewożonymi maszynami na kocach, ubraniach lub trocinach. Podróżujący w ten sposób cierpieli także na brak jedzenia, wody, a także wyziębienia spowodowane potężnymi mrozami.

Jeśli już transport z danej fabryki zdołał dotrzeć na miejsce docelowe, nie oznaczało to końca trudności, ponieważ następowało wyładowanie sprzętu który to trzeba było z powrotem złożyć. Często brakowało dokumentacji, po drodze gubiono lub rozkradano części, a do tego wszystkiego dochodziły tragiczne warunki pracy. Robotnicy pracowali nawet do 14 godzin dziennie, a z powodu braku rąk do pracy nie oszczędzano także kobiet i dzieci. Komunistyczne władze ZSRR sięgnęły także po więźniów gułagów. Ciężka, fizyczna praca połączona z niedożywieniem, mrozem, brakiem zakwaterowania sprawiały, że sporo ludzi nie przeżyło.

Mimo tych wszystkich trudności, a także chaosu organizacyjnego i działań wojennych które ogarniały coraz większe terytorium ZSRR szacuje się, że do końca 1941 roku wywieziono ponad 1500 dużych zakładów, razem z milionami robotników, inżynierów razem z członkami ich rodzin. Prawie 500 fabryk trafiło pod Ural, ponad 200 na Zachodnią Syberię, 250 do Azji Środkowej. Pozostałe ewakuowano jeszcze dalej na wschód, nawet pod wybrzeże Pacyfiku. Wybierano lokalizacje bogate w surowce, a także leżące daleko od frontu, by nie były narażone na naloty Luftwaffe.

Kobiety odlewające metal w fabryce w oblężonym Leningradzie
Vsevolod Tarasevich via Wikimedia Commons

Priorytet podczas ratowania fabryk miały zakłady wojskowe i to właśnie one zostały najszybciej przewiezione i ponownie uruchomione – zdarzyły się pojedyncze przypadki nawet miesiąc po rozpoczęciu przeprowadzki. Pierwszy czołg T-34 złożony w przeniesionej fabryce (Niżny Tagił na Uralu) wyjechał z linii produkcyjnej już w grudniu 1941 roku, a większość wojskowej produkcji rozkręciła się w pierwszej połowie 1942 roku, akurat przed Bitwą Stalingradzką, która rozpoczęła się w sierpniu 1942 i była punktem zwrotnym II Wojny Światowej dla Związku Radzieckiego. Warto wspomnieć, że pośpieszne uruchomienie produkcji odbiło się na kiepskiej jakości i wyższej awaryjności wytwarzanego uzbrojenia – książkowym przykładem może być tutaj już wspomniany czołg średni T-34, który w zależności od miejsca wytworzenia mógł nawet mieć odrobinę inne wymiary od tego samego typu czołgu wyprodukowanego w innej fabryce.

Nie wszystko jednak wyszło tak, jak powinno. Prawie 300 fabryk w ogóle nie dojechało do swojego miejsca docelowego – po prostu zagubiło się w transporcie, zostały rozkradzione, bądź przejęli je Niemcy. Niektóre z zakładów były zbyt trudne do przeniesienia (jak na przykład huty) i czasem nawet nie podejmowano się próby wywózki, lecz niszczono je na miejscu. Zdarzało się, że Niemcy zbyt szybko podchodzili w kierunku danej fabryki i jej załoga, chcąc uniknąć zajęcia sprzętu przez Wehrmacht, wysyłała go na wschód pierwszym lepszym pociągiem. Pozostawiony sam sobie ładunek potrafił wtedy krążyć po kraju nawet miesiącami i jeśli jakimś cudem nie zostawał po drodze rozkradziony, to odnotowano kilka przypadków rozładunku takich maszyn i uruchomienia produkcji w zupełnie innym miejscu, przy pomocy innych ludzi niż początkowo zakładano!

Długofalowo, przemysł ZSRR skorzystał na akcji ewakuacyjnej mimo wielkiego chaosu, który towarzyszył całej operacji. Stworzono potężne centra przemysłowe i zbudowano lub rozbudowano wiele fabryk, takich jak zakład w Czelabińsku, gdzie produkowano czołgi. Fabryka ta była tak duża, że całe miasto nazywane było „Tankogrodem”. Dodatkowo, poprzez śrubowanie coraz to niższych limitów czasowych produkcji sprzętu w wielu zakładach wypracowano wydajniejszy system pracy.

Niemiecka okupacja Warszawy podczas II Wojny Światowej to historia masowych egzekucji, represji skierowanych w stronę ludności cywilnej, łapanek i wywożenia ludzi do obozów zagłady, a także powszechnego głodu i upokorzeń ze strony sił zbrojnych i urzędników III Rzeszy. Najbardziej zaciekłymi wrogami narodu polskiego byli oficerowie Gestapo prowadzący śledztwa w stolicy, którzy z niezwykłą zaciętością i brutalnością polowali na księży, przedstawicieli polskiej inteligencji, przedsiębiorców i polityków, a później na członków zbrojnego ruchu oporu  – Armii Krajowej.

Więźniowie Pawiaka powieszeni przez Niemców w lutym 1944 roku
Ilustracja z książki „Warszawa 1945-1970”, Wikimedia Commons

Polskie podziemie nie pozostawało dłużne Niemcom. Do historii przeszły brawurowe akcje egzekucyjne oddziałów AK, takie jak zabicie Franza Kutschery – dowódcy SS i policji na Dystrykt Warszawski Generalnego Gubernatorstwa, zbrodniarza nazywanego „katem Warszawy”. 1 lutego 1944 roku członkowie oddziału specjalnego AK „Pegaz” w centrum Warszawy przeprowadzili udany zamach na znienawidzonego SS-mana.

W tym artykule chcieliśmy poruszyć kwestię podobnej akcji, która miała miejsce wcześniej, bo 1 października 1943. Celem oddziałów dywersyjnych Armii Krajowej był gestapowiec Ernst Weffels, kierownik zmiany oddziału kobiecego w Pawiaku (niemieckim więzieniu politycznym w Warszawie). Weffels był znany z bestialskiego i sadystycznego traktowania więźniów, jednak fakt ten nie był bezpośrednią przyczyną przeprowadzenia zamachu na jego życie. Donos jednej z uwięzionych tam kobiet sprawił, że Niemiec był bardzo blisko odkrycia sposobu przemycania korespondencji pomiędzy polskim podziemiem, a więźniami Pawiaka. Gdy posiadał już wiedzę, że działo się to przy pomocy polskiego personelu szpitala więziennego, dowództwo Armii Krajowej postanowiło działać i wydało rozkaz zabicia okrutnego gestapowca.

Napis „Pawiak pomścimy” wykonany w okupowanej Warszawie w czerwcu 1943 roku przez harcerzy
Władysław Bartoszewski via Wikimedia Commons

Zadania likwidacji Weffelsa podjęli się członkowie oddziału AK „Agat” (potem przemianowany na „Pegaz” – to właśnie oni kilka miesięcy później uśmiercili Kutscherę). Ludzie ci byli nazywani „anty-gestapo”. Szkolono ich do dokonywania zamachów na oficerów takich jak Weffels – pozostających w okupowanej stolicy Niemców słynących ze szczególnego okrucieństwa.

Cała akcja musiała rozpocząć się od namierzenia i poznania planu dnia Weffelsa. Zaangażowano do tego wywiad Armii Krajowej, który stanął przed niełatwym zadaniem, ponieważ Niemcy mieli świadomość istnienia polskiego państwa podziemnego i wykazywali się sporą ostrożnością. Powszechną praktyką wśród oficerów tajnej policji III Rzeszy w okupowanej Warszawie było ograniczenie przebywania w przestrzeni publicznej (byli oni odwożeni do pracy) i możliwe nie ujawnianie personaliów, a nawet swoich twarzy. Gestapowcy stacjonujący w mieście mieli przydzieloną osobistą ochronę. Te środki ostrożności były spowodowane wcześniejszymi akcjami likwidacyjnymi na niemieckich zbrodniarzach, przez co Polakom było coraz trudniej przeprowadzać zamachy na ich życie.

Armii Krajowej udało się namierzyć Weffelsa. Jego rozpoznaniem zajmował się kapitan Aleksander Kunicki, polski weteran I Wojny Światowej, wojny polsko – bolszewickiej z 1920 roku i III Powstania Śląskiego, a w trakcie II Wojny Światowej członek polskiego podziemia niepodległościowego. Kunicki już wcześniej rozpracowywał pracujących na Pawiaku Niemców i wiedział, że tamtejsi gestapowcy pracowali 24 godziny, by potem mieć dzień wolny. Do pracy byli odwożeni z Alei Szucha 23 i to właśnie tam, podczas codziennej obserwacji, Kunicki rozpoznał Niemca odpowiadającego rysopisowi i zameldował, że był to prawdopodobnie Ernst Weffels. Ostatecznie jego personalia potwierdził jakiś czas później były więzień Pawiaka.

Członkowie batalionu „Parasol” podczas Powstania Warszawskiego. Po środku stoi uczestniczka operacji „Weffels”, Maria Stypułkowska-Chojecka „Kama”.
Źródło: Antoni Przygoński, Powstanie Warszawskie w sierpniu 1944 r.

Dowodzenie 5-osobowym zespołem likwidacyjnym przekazano Kazimierzowi Kardasiowi ps. Orkan. Akcja została zaplanowana na 1 października 1943 roku, a wykonanie wyroku miało odbyć się na rogu ulic Koszykowej i 6 sierpnia, w pobliżu głównego gmachu gestapo w Warszawie. Odprawa odbyła się o 9:00 rano w mieszkaniu Orkana. Jego ludzie zaczęli pojedynczo opuszczać mieszkanie o 11:00, a o 11:40 nastąpiło rozdanie broni w parku Ujazdowskim. Uczestnicy akcji zajęli planowane miejsca.

Ernst Weffels wyszedł z domu o 12:02. Dwie minuty później jego tożsamość została potwierdzona za pomocą ustalonych wcześniej gestów przez dwie osoby z polskiego oddziału. Szybko doskoczył do niego Orkan, który z bliskiej odległości oddał w kierunku Niemca kilka celnych strzałów, jednak ten nie upadł, a zaczął uciekać w kierunku parku Ujazdowskiego. Kardaś wystrzelił jeszcze kilka razy, jednak skończył mu się magazynek. W tym samym czasie polska osłona toczyła walkę z kilkoma niemieckimi żołnierzami, którzy nadjechali od strony ulicy 6 sierpnia. Przy wejściu do parku pojawił się także policjant, jednak uciekł kiedy Orkan wycelował w niego pusty pistolet.

Kazimierz Kardaś ps. „Orkan”
Źrodło: Akcje zbrojne podziemnej Warszawy 1939-1944 via Wikimedia Commons

Kardaś zmienił magazynek i oddalił się, by znaleźć Weffelsa. Rannego, zakrwawionego gestapowca znalazł przy jednej z ławek w parku i bez wahania strzelił mu w głowę, oraz odebrał dokumenty. Cały oddział, wciąż ostrzeliwując nadbiegających Niemców, wsiadł do samochodu i szybko odjechał. Dalsza część ucieczki przebiegła bez zakłóceń.

Choć niewiele się o niej mówi, akcja „Weffels” była jedną z najbardziej spektakularnych akcji egzekutorów AK podczas II Wojny Światowej. Jej zaplanowanie i przeprowadzenie były perfekcyjne, ponieważ osiągnięto założony cel, sama akcja była błyskawiczna i odbyła się bez strat własnych, co było niezwykle rzadkie. Zwykle w podobnych akcjach likwidacyjnych członkowie zbrojnego ramienia polskiego państwa podziemnego często ginęli.

Na Niemcach egzekucja Ernsta Weffelsa była prawdziwym wstrząsem. Oddział AK udowodnił, że w stolicy Polacy mogli dosięgnąć każdego z okupantów i nikt z nich nie mógł czuć się bezpiecznie. Spektakularna operacja podniosła też morale zarówno członków Armii Krajowej, jak i warszawskich cywilów.

Dalsze losy wybranych bohaterów akcji „Weffels”:

  • Kazimierz Kardaś ps. „Orkan” zmarł od ran 6 maja 1944 roku, po tym jak został ciężko ranny podczas akcji „Stamm”.
  • Aleksander Kunicki ps. „Rayski” przeżył wojnę. W roku 1945 został aresztowany przez komunistyczne władze i skazany na karę śmierci. Ostatecznie oczyszczony z zarzutów, w 1968 wydał książkę o swoich wspomnieniach z czasu wojny. Zmarł w 1986 roku.
  • Maria Stypułkowska-Chojecka ps. „Kama” podczas akcji „Weffels” była jedną osób, które prowadziły rozpoznanie celu i ostatecznie potwierdziły tożsamość Niemca na chwilę przed jego śmiercią. Brała udział w Powstaniu Warszawskim, zmarła w 2016 roku.
  • Kochanka Ernsta Weffelsa, Sabina Bykowska, została zastrzelona 5 października 1943 roku. Wcześniej Bykowska pomagała Weffelsowi rozpracować członków polskiego podziemia na Pawiaku.
Polska Walcząca

7 grudnia 1941 roku Japonia bez ostrzeżenia zaatakowała Pearl Harbor, amerykańską bazę marynarki wojennej na Hawajach. Trzy fale japońskich samolotów – myśliwców, bombowców i samolotów torpedowych – zatopiły pięć z ośmiu amerykańskich pancerników, a pozostałe trzy uszkodziły, tak jak jedenaście innych dużych okrętów. Z 390 samolotów stacjonujących na wyspie, aż 198 zostało zniszczonych. Straty w ludziach wyniosły 2403 zabitych (prawie połowę z nich stanowili marynarze na pancerniku Arizona) i 1178 rannych. Japońska eskadra admirała Nagumo okupiła zwycięstwo bardzo niewielkimi stratami: nad Pearl Harbor Amerykanie zestrzelili 29 wrogich samolotów i zatopili 5 miniaturowych łodzi podwodnych.

Niedługo po tym śmiałym ataku, dowództwo amerykańskiej Floty Pacyfiku, skupiając się na potwornym bilansie strat, z przerażeniem określali Pearl Harbor jako upokarzającą katastrofę. Podobny, przesadny ton szybko podchwyciły media i szybko zaczęły pojawiać się szokująco nierzetelne artykuły, mówiące nawet o „utracie 3/4 floty amerykańskiej” – co oczywiście było bzdurą. Prawdopodobnie dlatego w opinii publicznej po dziś dzień krąży mit, jakoby atak na Pearl Harbor był dla USA ogromną porażką, z której Flota Pacyfiku mogła się już nie podnieść.

Płonące okręty US Navy podczas ataku na Pearl Harbor; od lewej: USS West Virginia, USS Tennessee i USS Arizona.
Autor: US Navy via Wikimedia Commons

Jednym z pierwszych dowódców, którzy wykazali się rozsądną kalkulacją strat był wiceadmirał Chester Nimitz który do Pearl Harbor przybył 24 grudnia 1941 roku. Nimitz nie przeoczył faktu, że reda w Pearl Harbor nie jest głęboka i Amerykanie zdołali podnieść większość z osiadłych tam okrętów. Ostatecznie na osiemdziesiąt dwie jednostki bezpowrotnie stracono tylko trzy z nich – Arizonę, Oklahomę i Utah. Wszystkie trzy z nich były stosunkowo stare (zwodowane przed, lub w trakcie I Wojny Światowej) i powolne, więc ich utrata nie była dotkliwa na US Navy. Bliskość szpitali ograniczyła (i tak duże) straty w ludziach.

Wbrew pozorom, dla USA korzystny okazał się fakt, że Japonia zaatakowała Pearl Harbor z zaskoczenia, gdy okręty stały w porcie. Według Nimitza, gdyby Flota Pacyfiku wyszła w morze na spotkanie z wrogiem, jej straty wyniosłyby nie 3 800 a 38 000 ludzi. Te fakty przedstawiają „katastrofę” w Pearl Harbor w zupełnie innym świetle, niż do tej pory uważano.

Również dowództwo japońskie nie podzielało euforii która zapanowała w Kraju Kwitnącej Wiśni po zwycięstwie na Hawajach. Plan ataku zakładał całkowite unicestwienie nieprzyjacielskiej floty (Japonii udało się to 36 lat temu pod Cuszimą przeciwko Rosjanom), a następnie opakowanie brytyjskiej Malezji, Filipin, Indii Holenderskich, Birmy, Nowej Gwinei, a nawet Australii. Tymczasem, jak już wiemy, straty amerykańskie nie były wcale takie duże i co najważniejsze, Japończycy nie zdołali zniszczyć swego głównego celu, czyli trzech lotniskowców: USS Lexington w tym czasie dostarczał samoloty na Midway, USS Enterprise – na wyspę Wake, a USS Saratoga przechodził prace konserwacyjne w San Diego.

Druga fala japońskich samolotów startująca z lotniskowca „Akagi”
Źródło: Wikimedia Commons

Dodatkowo, Pearl Harbor uwidocznił chaos i niezdecydowanie które w tamtym czasie panowało w Cesarskiej Flocie. Dwóch dowódców – Genda i Yamamoto mieli odmienne wizje głównych celów przyszłego ataku. Pierwszy chciał przede wszystkim atakować pancerniki, a drugi – lotniskowce. Następnym przykładem może być sytuacja, kiedy przed nalotem na amerykańską bazę Japończycy zauważyli, że jeden z ich lotniskowców nie dopłynie do celu ze względu na niedostateczny zasięg. Najpierw rozkazano porzucić go na morzu, by jednak zmienić zdanie i załadować na niego dodatkowe beczki z ropą.

Błędów popełnionych przez cesarską flotę było więcej, a wśród nich:

  • wysłanie drugiej fali samolotów uzbrojonych w bomby 250 kg, które nie miały szans wyrządzić poważnej szkody pancernikom będących ich celem,
  • 800-kilogramowe bomby załadowane na bombowce nurkujące były zbyt ciężkie dla samolotów, co odbiło się na ich celności: na 49 zrzuconych bomb do celu doszło 10, a wybuchły tylko 4.

Następstwa ataku na Pearl Harbor były dla Japonii straszliwe. Już 18 kwietnia 1942 roku amerykańskie bombowce przeprowadziły udany nalot na Tokio, a w maju została zahamowana japońska ofensywa skierowana ku Australii. 7 czerwca zakończyła się tragiczna w skutkach dla Japonii Bitwa o Midway, gdzie cesarska flota straciła cztery lotniskowce.

Mimo wszystko, niezależnie od tego jak bardzo Flota Pacyfiku ucierpiała podczas porażki na Pearl Harbor, od momentu rozpoczęcia wojny Cesarstwo Japonii było w niej skazane na porażkę. Japońska gospodarka nie była w stanie nawet zbliżyć się do możliwości produkcyjnych USA: w 1940 Amerykanie produkowali cztery razy więcej aluminium i pięćset osiemnaście razy więcej ropy niż Kraj Kwitnącej Wiśni. Tylko w tym samym roku Kongres zamówił dla sił zbrojnych osiemnaście dużych lotniskowców, siedem pancerników, siedem superkrążowników, dwadzieścia siedem krążowników i piętnaście tysięcy samolotów. Rozpętanie wojny z USA najlepiej podsumował wspomniany już admirał Isoroku Yamamoto, który po ataku na Pearl Harbor powiedział:

„Obawiam się, że wszystko, czego dokonaliśmy, to obudzenie śpiącego olbrzyma i napełnienie go straszliwą determinacją.”

To co stało się potem jest już historią – Imperium Japońskie zostało zniszczone w momencie gdy na Hiroszimę i Nagasaki spadły dwie amerykańskie bomby nuklearne, a na jego resztki rzucił się Związek Radziecki. Wszystko to zaczęło się od widowiskowego, lecz nieskutecznego ataku na bazę Pearl Harbor.

Poniżej wkleiłem fragment bardzo dobrego filmu „Isoroku” pokazujący japoński nalot na Pearl Harbor:

Dalej moment z tego samego filmu, przedstawiający wyjaśnienie strategii wojennej Japonii i motywów które kierowały dowództwem Połączonej Floty gdy zaatakowano Hawaje: (od 6:53)

Japońskie dowództwo broniło Iwo Jimy do ostatniego żołnierza i do ostatniego naboju, a sami Amerykanie podczas ofensywy ponieśli tam znaczące straty. Bitwa o Iwo Jimę to historia bohaterstwa żołnierzy obu nacji. Japońscy obrońcy wyspy wyróżnili się nieludzką odwagą walcząc do końca, mimo tego że wojna była już dla nich praktycznie przegrana. Podczas bitwy zginęło 21703 japońskich żołnierzy z całego 22800-osobowego garnizonu.

Poniżej znajduje się galeria zdjęć z pola bitwy (na licencji Public Domain), plus kilka współczesnych fragmentów filmów.

„Sztandar nad Iwo Jimą” Joe Rosenthal, Associated Press, 23 lutego 1945.

 

Amerykańskie pojazdy zniszczone przez japoński ostrzał artyleryjski na plaży Iwo Jimy
Źródło: PhoM3c. Robert M. Warren, USN [Domena publiczna], via Wikimedia Commons
Japońskie działo 120mm w zniszczonym bunkrze
Źródło: ibiblio.org

 

Amerykańskie amfibie wiozące 4 Dywizję Piechoty Morskiej zbliżają się do plaż Iwo Jimy
Źródło: Domena publiczna

 

Marine z 9 Pułku Piechoty Morskiej z miotaczem ognia podczas bitwy
Źródło: Domena publiczna
Na wideo powyżej możecie zobaczyć, jak potężny efekt ma pokazany miotacz ognia (źródło: ww2incolor.com)
Czołg-miotacz ognia należący do Marines, nazwany „Ronson”. Jeden z ośmiu Shermanów M4A3 wyposażonych w miotacz ognia Navy Mark 1, które okazały się być wysoce skuteczne na Iwo Jimie
Źródło: Domena publiczna

 

Kapral Edward Burckhardt i jego „jeniec”, którego pojmał na polu bitwy na górze Suribachi.
Źródło: Kolekcja Holland Smith (COLL/2949) w Archiwum Piechoty Morskiej i Kolekcji Specjalnych

 

Dowództwo amerykańskiego pułku zaraz za linią frontu na Iwo Jimie
Źrodło: Archiwum Piechoty Morskiej i Kolekcji Specjalnych

 

Amerykański Marine strzelający w kierunku japońskich pozycji z Browninga M1917
Źródło: Domena publiczna

 

Pies należący do Piechoty Morskiej czuwa podczas drzemki swego pana
Źródło: Domena publiczna

 

Marines prezentują zdobytą japońską flagę
Źródło: Domena publiczna

 

Amerykańska flaga zatknięta na szczycie góry Suribachi
Źródło: Louis R. Lowery [Domena publiczna], via Wikimedia Commons

 

 

Poniżej można znaleźć kilka nagrań pokazujących bitwę o Iwo Jimę z perspektywy amerykańskich żołnierzy:

 

Film poniżej to dokument o samej bitwie, zawierający pokolorowane fotografie, wideo i do tego komentarz:

 

Na koniec klip ze świetnego serialu „The Pacific” pokazująca natarcie na Iwo Jimie:

 

W dniu 15 listopada 1938 roku Matome Ugaki otrzymał awans na kontradmirała Cesarskiej Marynarki Japonii. Ten ambitny, pochodzący z biednej japońskiej rodziny o tradycjach samurajskich wojskowy szybko wspiął się wysoko na szczeblach kariery, jednak co ciekawe – nie był wybitnym strategiem. Jego sposób walki był przedłużeniem tradycji samurajskiej, a sam kontradmirał nie rozumiał roli nowoczesnych broni takich jak chociażby lotniskowce. Ugaki był jedną z osób, które mentalnie zatrzymały się na początku XX wieku, kiedy to Japonia upokorzyła Rosję na morzu. Promował ideę wielkich pancerników, które jego zdaniem miały jeszcze długo stanowić trzon cesarskiej floty.

Matome Ugaki w 1938/1939
Wikimedia Commons

Podwładni ochrzcili Ugakiego mianem „złota maska”, jako że nigdy się nie uśmiechał. Budził jednak szacunek swoją pracowitością, sumiennością i gorliwością w wykonywaniu rozkazów. Mniej ważny był fakt, że – mówiąc bez ogródek – był on średnim dowódcą.

Gdy Japonia przystąpiła do II Wojny Światowej, Ugaki został mianowany szefem sztabu Połączonej Floty słynnego admirała Isoroku Yamamoto, autora planu ataku na Pearl Harbor. Jak się okazało, Yamamoto nie znosił swojego nowego podwładnego, ponieważ szybko dostrzegł w nim przytoczone wyżej cechy. Dodatkowo, admirał nazywał Matome Ugaki „pijakiem” i nie była to bezpodstawna obelga. Nasz bohater uważał sprawność w piciu alkoholu za jedną z cech dobrego samuraja i nie stronił od picia sake, jednocześnie cechował się tak zwaną „mocną głową”. Warto tu przytoczyć jeden z japońskich zwyczajów kampai, czyli tradycji polewania sobie nawzajem i picia sake w towarzystwie. Gdy japoński biesiadnik miał już dość, w dobrym tonie było odmawianie dalszego picia alkoholu. Matome Ugaki był znany z tego, że ani razu nie odmówił następnej czarki sake, mimo tego, że na niektórych imprezach trafiło do niego nawet kilkadziesiąt takich czarek. Nie pokazywał nawet oznak upicia się, a po zakończonej biesiadzie oddalał się pewnym krokiem.

Brak zaufania Yamamoto do Ugakiego objawił się między innymi faktem, że samuraj nie brał udziału w ataku na Pearl Harbor, dowiedział się o nim po powrocie do służby z krótkiego urlopu. Ugaki już wtedy był pod wrażeniem samobójczych ataków na amerykańskie okręty (chodziło tu o miniaturowe łodzie podwodne, które brały udział w ofensywie na Hawajach). Szef sztabu żywił pogardę do Amerykanów, co momentami było wręcz irracjonalne. Przykładem tego może być historia amerykańskiego lotniskowca Saratoga, który to został podczas wojny uszkodzony dwukrotnie – najpierw przez okręt podwodny I-6, po czym naprawiano go przez pół roku, a po powrocie do walki był ponownie trafiony przez I-26. Nieco zbity z tropu Ugaki szybko ogłosił, że Saratogę zatopiono za pierwszym razem, a Amerykanie w miejsce zniszczonych okrętów produkują nowe, o tych samych nazwach – oczywiście był to absurd.

Matome Ugaki (na górze) i Isoroku Yamamoto (na dole), 1941
Wikimedia Commons

W miarę jak trwała wojna na Pacyfiku, Yamamoto i Ugakiego zbliżyła idea stoczenia z Amerykanami decydującej bitwy, która miała zniszczyć flotę nieprzyjaciela. Na miejsce zrealizowania tego planu wybrano atol Midway, jednak jak wiemy, jej wynik był dla Japonii druzgocący, a Cesarska Marynarka Wojenna straciła tam 4 lotniskowce. Nie lepiej Japończykom poszło pod Guadalcanal, gdzie po zażartych walkach to Amerykanie opanowali wyspę, a Ugaki o porażkę wprost oskarżył siły lądowe.

W listopadzie 1942 Matome Ugaki został promowany do rangi wiceadmirała cesarskiej floty. Był to czas, kiedy planowana przez niego i przez Yamamoto ofensywa lotnicza okazała się być zupełną klapą. Wiceadmirał oskarżył podległych mu oficerów o tchórzostwo i zarzucił im, że podczas dowodzenia przebywali zbyt daleko od swoich żołnierzy. Konsekwencją tego było wizytowanie walczących oddziałów przez Ugakiego i Yamamoto. W kwietniu wiadomość o przyszłej wizycie obu admirałów została przechwycona przez Amerykanów, którzy przygotowali pułapkę na dwa bombowce Mitsubishi G4M i eskortę sześciu myśliwców, tworzących konwój powietrzny dla japońskich dowódców. 16 myśliwców P-38 brutalnie zaatakowało, skupiając ogień na samolocie Yamamoto, który próbował zgubić amerykańskich pilotów wchodząc w szybki lot nurkowy. Za nim leciał drugi bombowiec, gdzie znajdował się Ugaki, jednak starsza maszyna zaczęła się trząść i istniało ryzyko, że się rozleci. Pilot zmniejszył prędkość, za co został zwyzywany przez wiceadmirała i rozkazano mu, by bez względu na wszystko gonił samolot naczelnego dowódcy. Było już jednak za późno, ponieważ bombowiec Yamamoto własnie runął w dżunglę, grzebiąc wszystkich pasażerów, w tym najwybitniejszego stratega w historii japońskiej floty. Samolot Ugakiego również został zestrzelony, jednak spadł do morza, a wiceadmirał miał to szczęście że wypadł z niego zanim maszyna zatonęła. Po dotarciu do lądu dowiedział się, że był jedną z zaledwie trzech osób które przeżyły nalot.

Bliźniacze superpancerniki Musashi i Yamato, początek 1943
Takeo Kanda via Wikimedia Commons

Matome Ugaki śmierć Yamamoto przeżywał tak, jak feudalny rōnin przeżywał śmierć swojego wasala. I tak jak rōnin, również chciał umrzeć w walce i zmazać hańbę, jaką było (w jego opinii) przeżycie starcia, gdzie zginął Isoroku Yamamoto. Po powrocie do zdrowia, szybko został mianowany dowódcą 1 Dywizjonu Pancerników w którego skład wchodziły superpancerniki Yamato i Musashi, największe i najcięższe pancerniki w historii. W czerwcu 1944 roku Ugaki brał udział w bitwie na Morzu Filipińskim, gdzie Amerykanie odnieśli przytłaczające zwycięstwo nad flotą japońską, zadając jej przy tym ogromne straty, praktycznie unicestwiając jej lotnictwo morskie. Załamany wiceadmirał wrócił do Japonii, gdzie w towarzystwie gejsz oddawał się pijaństwu i zabawie.

Później, podczas bitwy morskiej o Leyte, Ugaki dowodząc z pokładu Yamato był świadkiem między innymi zatopienia przez Amerykanów okrętów: Musashi i okrętu flagowego Atago. Gdy widząc rozmiar strat i brak nadziei na zwycięstwo admirał Takeo Kurita nakazał odwrót, Matome Ugaki poczytał to jako pozbawienie go szansy na chwalebną śmierć godną samuraja. Został przeniesiony do sztabu w Tokio, a następnie powierzono mu zorganizowanie na Kiusiu oddziałów kamikaze. Podobno podczas nominacji wiceadmirał, dowódca 5 Floty Powietrznej, był pijany.

Przygotowywanie samolotów Mitsubishi A6M Reisen do samobójczego ataku Kamikaze, 1945
Wikimedia Commons

O działaniach pilotów kamikaze podczas II Wojny Światowej szerzej pisaliśmy w niedawnym artykule. Dość powiedzieć, że choć początkowe akcje „boskiego wiatru” nie były udane, to już podczas amerykańskiej inwazji na Okinawę 1800 samolotów należących do pilotów-samobójców wysłani przez Ugakiego zadali US Navy wyraźne straty (uszkodzonych zostało 218 amerykańskich okrętów, a zatopionych – 36). Wiceadmirał był gotów wysłanie do walki jeszcze większej ilości kamikaze, jednak jego plany miały się już nigdy nie zrealizować.

Dla Cesarstwa Japonii nadszedł koniec II Wojny Światowej. 15 sierpnia 1945 roku przez radio nadano przemówienie cesarza Hirohito, który poinformował naród o konieczności przyjęcia Deklaracji Poczdamskiej, czyli konieczności kapitulacji Japonii. Wiceadmirał Matome Ugaki spokojnie wysłuchał komunikatu radiowego, po czym dokonał ostatniego zapisu w swoim dzienniku. Napisał tam, że bierze na siebie odpowiedzialność za niepowodzenia pilotów kamikaze, którzy z heroiczną odwagą starali się powstrzymać nieprzyjaciela przed dotarciem do bram Japonii. Ugaki zaznaczył, że nie otrzymał jeszcze oficjalnego rozkazu przerwania działań wojennych, więc zgodnie z duchem Bushidō zdecydował się umrzeć jak prawdziwy samuraj podczas samobójczego ataku na amerykańskie okręty wojenne.

Ostatnie zdjęcie wiceadmirała Matome Ugakiego, wykonane przed samobójczym lotem 15 sierpnia 1945 roku
Chiran Kamikaze Peace Museum via Wikimedia Commons

Ugaki zdjął z munduru swoje pagony i odznaczenia, zostawiając przy sobie tylko ceremonialny krótki miecz tantō, podarowany mu przez admirała Yamamoto. Poprosił o zrobienie sobie ostatnich zdjęć, zajął miejsce w swoim bombowcu nurkującym Yokosuka D4Y, przedtem salutując swoim towarzyszom broni. Mimo protestów części pilotów, którzy twierdzili że ofiara wiceadmirała to bezsensowna strata ludzi i sprzętu, do Ugakiego dołączyło 10 innych samolotów i 22 osoby (w bombowcu dowódcy leciały trzy osoby). Po starcie, trzy samoloty od razu wróciły do bazy z powodu „problemów z silnikiem”, czyli prawdopodobnie ich załogi zrezygnowały samobójczej misji.

Swój ostatni komunikat wiceadmirał Matome Ugaki nadał 15 sierpnia o 19:24, meldując o rozpoczęciu nurkowania w kierunku amerykańskiego okrętu desantowego. Strzały z broni pokładowej przyniosły wiceadmirałowi jego upragnioną śmierć godną japońskiego samuraja. Ciało ostatniego pilota kamikaze – bez pagonów, lecz z mieczem u boku – morze wyrzuciło na plaży na wyspie Iheyajima.

Jednym z najciekawszych planów przeprowadzenia zamachu na życie Adolfa Hitlera był brytyjski pomysł operacji o kryptonimie Foxley, odtajniony dopiero po około 50 latach od zakończenia wojny. Brytyjskie SOE (en. Special Operations Executive, Kierownictwo Operacji Specjalnych) w 1944 przygotowało koncepcję zakładającą zabicie wodza III Rzeszy w jego rezydencji Berghof, znajdującej się w Alpach Salzburskich w pobliżu Berchtesgaden w Niemczech. Alianci wiedzieli z relacji jeńców, szpiegów, a także nasłuchu radiowego, że to właśnie tam Hitler przebywał często, czuł się tam bezpiecznie i momentami ignorował zasady swojego bezpieczeństwa. Führer twierdził, że Berghof przypominał mu dzieciństwo w Austrii i to tam mógł się odprężyć, jak również swobodnie myśleć. To tam podejmował najważniejsze strategiczne decyzje podczas wojny – między innymi tę o ataku na ZSRR.

Kehlsteinhaus, czyli herbaciarnia Hitlera należąca do kompleksu Berghof.
Źródło: Cezary p via Wikipedia

Brytyjski wywiad poznał szczegóły jego życia w rezydencji, upodobań i szczegółów jego ochrony. Wiedzieli jaki miał plan dnia i znali pory posiłków. Hitler chodził spać późno, bo o 4 w nocy, a kolację jadł o 22. Wstawał nieprędko – nawet o 10 rano, a na śniadanie chodził pieszo do herbaciarni Mooslahnerkopf, co zajmowało mu 15 – 20 minut. Najważniejsze było to, że Hitler chodził tam sam, a obecność strażnika niezwykle go irytowała. Jeśli podczas spaceru po Berghof führer widział strażnika patrolującego drogę, krzyczał do niego „jeśli się boisz, idź i strzeż się sam!”.

Mimo ignorowania zasad swojego bezpieczeństwa przez Hitlera, trzeba było jednak przyznać, że sama rezydencja Berghof była doskonale chroniona. Na terenie obiektu znajdowały się koszary SS Leibstandarte, czyli gwardii przybocznej Hitlera, w której szeregach znajdowali się jedynie starannie wyselekcjonowani i świetnie wyszkoleni ochotnicy. Przestrzeni mieszkalnej w Berghof strzegła jego ośmioosobowa elitarna jednostka strażników – Oddział Eskortowy Wodza (niem. SS Begleit-Kommando) którzy spali w tym samym budynku, na tym samym piętrze co ich wódz.

Parada Leibstandarte SS Adolf Hitler w Berlinie, 1938
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Brytyjski wywiad znalazł jednak słabe punkty w tym solidnym niemieckim systemie ochrony. Między innymi zauważono że za każdym razem kiedy Hitler przyjeżdzał do Berghof, jego ludzie wciągali na maszt sporych rozmiarów flagę, która symbolizowała obecność niemieckiego kanclerza. Głównie jednak zwrócono uwagę na przytoczony wyżej fakt samotnych spacerów Hitlera i wybrano jeden odcinek pomiędzy jego mieszkaniem a herbaciarnią, gdzie w jego pobliżu przez dłuższą chwilę nie było żadnego strażnika, a sam wódz znajdował się na otwartym terenie i był widoczny z odległości nawet 200 metrów.

Ten właśnie moment, kiedy Hitler szedł pieszo do herbaciarni, postanowiło wykorzystać brytyjskie dowództwo podczas planowania zamachu na jego życie. SOE zamierzało wysłać snajpera, aby ten ulokował się maksymalnie 200 metrów od trasy spaceru Hitlera i stamtąd oddał śmiertelny strzał. Plan ten był trudny sam w sobie, jednak Brytyjczycy dodatkowo postawili sobie za cel, aby do opinii publicznej nie przedostała się wiadomość że niemiecki wódz zginął z rąk Aliantów. Mówiąc wprost – z Adolfa Hitlera nie chciano robić męczennika, a winę za jego śmierć zamierzano zrzucić na Austriaka, lub Niemca, sugerując w ten sposób zdradę ze strony obywatela III Rzeszy. Człowiek ten miał mieć w małym palcu techniki sabotażu i snajperstwa, mówić perfekcyjnie po niemiecku i mieć starannie przygotowany niemiecki mundur. Na jego wyposażenie miały składać się: karabin snajperski Mauser wyposażony w celownik teleskopowy, nożyce do cięcia drutu, a także granaty ręczne. Strzelcowi zamierzano podrobić niemieckie dokumenty i skrupulatnie zaplanowano jego drogę pod Berghof, miejsce ukrycia się i oczywiście późniejszej ewakuacji.  

Adolf Hitler i Joachim von Ribbentrop przed pociągiem Amerika.
Źródło: fanwave.it

Widząc stopień skomplikowania powyższego planu i spore ryzyko fiaska operacji, ludzie z SOE rozpatrywali także inne warianty zamachu na Hitlera w jego alpejskiej willi. Wśród nich znalazły się:

  • zasadzka na samochód Hitlera w pobliżu Berghof, w przypadku niepowodzenia zabicia go przez snajpera. W tym celu planowano wysłać tam grupę ludzi wyposażoną w bazookę lub granatnik PIAT, który byłby zdolny przebić opancerzoną limuzynę führera.
  • wykolejenie pancernego pociągu Hitlera Amerika, lub strzał snajperski gdy ten wysiadałby z pociągu na stacji kolejowej. Podejście blisko składu byłoby jednak bardzo trudne, ze względu na niezwykle liczną obstawę podczas postojów. Żołnierze batalionu Begleit, esesmani z Leibstandarte i gestapowcy patrolowali nie tylko sam pociąg, ale też stację i okoliczne tereny. Dodatkowo, tory kolejowe były szczegółowo sprawdzane przed przejazdem pancernego pociągu.
  • Desant brytyjskich komandosów na Berghof. Ten plan został odrzucony z powodu na wysokie ryzyko takiej operacji i ewentualną trudność w utrzymaniu jej w tajemnicy – w jej wykonanie musiałoby być zaangażowanych wiele osób.
  • Zatrucie Hitlera za pomocą bezwonnej substancji wrzuconej do herbaty, lub przez bakterie wąglika. Śmierć miała nastąpić po tygodniu, uniemożliwiając użycie antidotum.

Ostatecznie brytyjskie dowództwo nie zdecydowało się na żaden powyższy wariant próby zgładzenia Adolfa Hitlera. Wydarzenia na froncie wschodnim sprawiły, że ten w lipcu 1944 roku wyjechał do kwatery frontowej w Wilczym Szańcu i już nigdy nie powrócił do willi Berghof. Od tamtej pory wśród wysokich rangą alianckich wojskowych dominował pogląd, że dla Niemiec wojna była już przegrana i nie było sensu zdejmować ze sceny Hitlera, który – jak uważano – wraz ze swoimi generałami pogarszał tylko beznadziejną sytuację III Rzeszy.

Istnieje też przesłanka mówiąca, że próba zamachu została jednak podjęta. W archiwach niemieckich znaleziono wzmiankę o fakcie zastrzelenia przez niemiecki patrol w okolicy Berghof snajpera w mundurze strzelców górskich. Być może był to snajper wysłany przez SOE, który nie zdołał oddać śmiertelnego strzału w kierunku Adolfa Hitlera. Tego możemy się już nigdy nie dowiedzieć, ponieważ duża część dokumentów brytyjskich operacji specjalnych rzekomo spłonęła w pożarze siedziby SOE w 1946 roku, a te które ocalały mogą już na zawsze zostać utajnione.

10 sierpnia 1945 roku o 2:30 japońska Rada Najwyższa w skupieniu słuchała słów swojego cesarza. Hirohito, Syn Słońca, tak oto zwracał się do swoich rodaków:

„Nadeszła godzina zaakceptowania tego, co jest nie do zaakceptowania, i zniesienia tego, co wydaje się nie do zniesienia.”

Oznaczało to oczywiście bezwarunkową kapitulację Japonii, będącą bezpośrednią konsekwencją ponad trzech lat walk, zakończonych zrzuceniem przez amerykańskie Boeingi B-29 Superfortress pierwszych w historii bomb atomowych. Celami były stosunkowo mało zniszczone do tej pory dwa japońskie miasta – Hiroszima i Nagasaki.

6 sierpnia na niebie nad Hiroszimą pojawiła się grupa czterech bombowców B-29 „superfortec”, z których jeden, nazwany przez swojego dowódcę przydomkiem „Enola Gay” zrzucił na japońskie miasto 4-tonową bombę o kryptonimie „Little Boy”. Wybuch nastąpił 43 sekundy po zrzuceniu, 500 metrów nad ziemią, a nuklearny grzyb, który szybko powstał nad miastem, miał wysokość kilkunastu kilometrów. „Little Boy” dosłownie zrównał z ziemią japońską metropolię, niszcząc lub poważnie uszkadzając 70 tys. z 76 tys. wszystkich stojących tam budynków. Śmierć poniosło 30% populacji Hiroszimy, czyli co najmniej 78 tys. ludzi. Ci stojący do 400 metrów od epicentrum wybuchu po prostu wyparowali, a po niektórych zostawał tylko ślad na betonie. Dotkliwe oparzenia odnosili ludzie przebywający nawet 3,5 km od miejsca detonacji „Little Boya”.  

Zniszczona Hiroszima po 6 sierpnia 1945 roku
Źródło: U.S. Navy via Wikimedia Commons

Mimo ogromu tragedii, niesamowitych zniszczeń i zwykłego strachu przez „straszną amerykańską bronią”, Japonia nie poddała się ani 6 sierpnia, ani dzień później. Cesarza przekonywano, że Amerykanie na pewno mieli tylko jedną bombę nowego typu i że niebezpieczeństwo już minęło. Japonia zamierzała bronić się do samego końca – do ostatniego żołnierza, do ostatniego naboju, do ostatniego okrętu. Niezłomność cesarskiej obrony pokazały między innymi obrona Iwo Jimy i samobójcze ataki „boskiego wiatru”, czyli pilotów kamikaze którzy krzycząc imię cesarza wbijali się w okręty US Navy. Zdobycie Iwo Jimy to jedna z najbardziej krwawych kart w historii walk amerykańskich Marines i jedyna bitwa podczas wojny na Pacyfiku, gdzie straty atakujących Amerykanów (zabici i ranni) były wyższe niż broniących się Japończyków.

Japonii nie złamały także straszliwe naloty dywanowe na Tokio, w tym ten z 9/10 marca 1945 roku, podczas którego 334 bombowców B-29 zrzuciło na stolicę Japonii 1667 ton bomb zapalających, paląc 277 tysięcy budynków i zabijając ok. 80 tysięcy ludzi – więcej niż podczas zagłady Hiroszimy.

Dopiero drugi atak nuklearny na kolejne japońskie miasto – Nagasaki – zmusił cesarza Hirohito do zaakceptowania faktu przegrania wojny i oddania kraju w ręce Amerykanów. II Wojna Światowa na Pacyfiku zakończyła się podpisaniem bezwarunkowej kapitulacji Japonii 2 września 1945 roku na pancerniku Missouri.

Zbudowanie i użycie bomby atomowej zmieniło świat – zakończyło jeden globalny konflikt, rozpoczęło wielki wyścig zbrojeń, zmieniło rozkład sił na planecie i wymusiło opracowanie nowych strategii wojennych. Jak właściwie doszło do zaprojektowania pierwszej bomby atomowej i dlaczego Amerykanom tak bardzo zależało na czasie podczas jej budowy?

Robert Oppenheimer  i gen. Leslie Groves podczas testu Trinity
Źródło: U.S. Army Corps of Engineers via Wikimedia Commons

Stany Zjednoczone prowadziły badania nad pierwiastkiem uranu już od 1939 roku, jednak z początku prace te miały mały priorytet. W lutym 1941 do prowadzenia badań nad bombą atomową przeznaczono jedynie 6 tysięcy dolarów, a dla porównania w 1945 roku były to już… 2 miliardy dolarów. Od 1942 roku prace prowadzące do zbudowania amerykańskiego ładunku nuklearnego nazywano „Projektem Manhattan”. W mieście Los Alamos położonym w stanie Nowy Meksyk, ponad 60 km od najbliższego miasta, stworzono tajny ośrodek gdzie zgromadzono najwybitniejszych atomistów tamtych czasów. Jak napisał Sławomir Gowin w książce Hiroszima i Nagasaki: „można bez przesady napisać, że jeśli któryś z genialnych fizyków nie przebywał właśnie tam, oznaczało to, iż pracuje w Niemczech lub Związku Radzieckim”. Amerykańskim zespołem kierował Robert Oppenheimer, profesor uniwersytecki z Berkeley.

Po ponad trzech latach pracy i wysiłku wielu ludzi nie tylko w Los Alamos, ale także w innych laboratoriach, projekt Manhattan zbliżał się do końca. Pierwszy w historii naziemny test nuklearny, nazwany przez Oppenheimera „Trinity”, miał odbyć się 16 lipca 1945 roku na pustyni niedaleko miasta Alamogordo w stanie Nowy Meksyk.

Bombę umieszczono na 30-metrowej wieży, by możliwie wiernie symulować eksplozję która miała nastąpić po zrzuceniu ładunku z samolotu. Poligon obserwowała, ukryta w bunkrach, większość załogi z
Los Alamos. Co ciekawe, naukowcy do końca nie byli pewni dokładnej siły mającego nastąpić wybuchu, ponieważ przewidywali eksplozję, która będzie mieć siłę równą detonacji od stu do kilku tysięcy ton trotylu – już po zakończonym teście obliczono, że było to aż 20 tysięcy ton.

Gdy nastąpił wybuch bomby, do 1600 m od epicentrum wybuchu zostało unicestwione każde życie, temperatura przekroczyła trzykrotnie powierzchnię Słońca, a drżenie szyb w budynkach odczuwano nawet 320 km od Alamogordo!

Zdjęcie wybuchu ładunku nuklearnego podczas testu „Trinity”.
Źródło: Jack W. Aeby via Wikimedia Commons

Efekt spowodowany detonacją ładunku był straszliwy. Robert Oppenheimer, szef naukowców pracujących nad Projektem Manhattan tak wyraził się kilka godzin po wybuchu:

„Teraz stałem się śmiercią, zniszczeniem światów.”

Reakcje pozostałych naukowców były podobne. Dominowało przerażenie, poczucie stworzenia broni, która stanie się punktem zwrotnym w historii i zmieni na zawsze zasady prowadzenia wojny.

Jeszcze tego samego dnia, prezydent Stanów Zjednoczonych Harry Truman otrzymał telegram o treści: „Operowany dziś rano. Diagnoza jeszcze niepełna, ale rezultaty wydają się zadowalające i już przekraczają oczekiwania”oznaczało to sukces testu pierwszej w historii bomby atomowej. Truman wiedział już, że to on został zwycięzcą wyścigu atomowego: sowieccy naukowcy byli daleko za Amerykanami, a niemieckie laboratorium w Haigerloch (gdzie prowadzono prace nad budową niemieckiej bomby) zostało przejęte przez Aliantów. Powodzenie Projektu Manhattan było dla prezydenta korzystne z dwóch powodów.

Po pierwsze, zrzucenie bomby atomowej na Japonię miało pomóc Amerykanom w uniknięciu ogromnych strat ludzkich podczas dalszej ofensywy na Dalekim Wschodzie. Im bliżej amerykańskie okręty znajdowały się Tokio, tym opór obrońców Kraju Kwitnącej Wiśni tężał. Generał Douglas MacArthur policzył, że pokonanie Japonii będzie kosztowało Stany Zjednoczone jeszcze nawet pół miliona straconych żołnierzy! Choć pewni ostatecznego zwycięstwa, Amerykanie woleli użyć przeciwko cesarzowi nowej bomby niż przez długie miesiące stawiać czoło japońskiej piechocie, resztce floty i pilotom kamikaze.

Fotografia zrobiona podczas konferencji w Poczdamie. W dolnym rzędzie na środku dumny ze swych naukowców prezydent Harry S. Truman
Źródło: Presidential Collection of Harry S. Truman, via Wikimedia Commons

Po drugie, Truman mógł zaspokoić swoją próżność i już dzień później, podczas pierwszego dnia Konferencji w Poczdamie nie omieszkał pochwalić się swoim sukcesem Józefowi Stalinowi. Amerykański prezydent cieszył się, mając w ręce tak silną kartę przetargową już na samym początku konferencji. Bomba atomowa miała zbić dla niego kapitał polityczny – choć dołączenie ZSRR do wojny przeciwko Japonii miało pomóc szybciej pokonać wspólnego nieprzyjaciela, to Truman nie chciał dzielić się ze Stalinem późniejszymi wpływami w okupowanym kraju. Cel był jasny – to Stany Zjednoczone miały rzucić na kolana cesarza Hirohito i jego wojska.

Reakcja Stalina na tę szokującą wiadomość była bardzo spokojna, czym zdziwił Trumana. Jak się później okazało, sowiecki dyktator doskonale wiedział zarówno o pracach nad amerykańską bombą atomową, jak i samym Teście Trinity za sprawą swoich licznych szpiegów działających w USA, w tym Klausa Fuchsa, naukowca z Los Alamos. Działalność sowieckiego wywiadu w trakcie projektu Manhattan i ich późniejsze przejęcie kompletnych planów budowy bomby to temat na osobny obszerny i ciekawy artykuł.

Już po zrzuceniu obu bomb na Japonię, doradca prezydenta Clark Clifford spytał się prezydenta Harry’ego Trumana jak ten wtedy spał. Prezydent odpowiedział mu krótko: „Normalnie, jak co noc.” Tego dnia Truman nie wiedział jeszcze, że nuklearna zagłada dwóch japońskich miast kończyła II Wojnę Światową, lecz zaczynała drugi konflikt – zimną wojnę, czyli wyścig zbrojeń który toczył się nie na polach bitew, lecz w gabinetach polityków i agencji wywiadowczych.

Do ataku na ZSRR, czyli do wykonania planu Barbarossa, Niemcy rzucili przeciwko Armii Czerwonej cztery grupy pancerne liczące około 3 tysiące czołgów. Początkowo siły III Rzeszy błyskawicznie parły na wschód; już we wrześniu 1941 roku niemieckie zagony pancerne znalazły się pod Leningradem, a w listopadzie 2. Grupa Pancerna generała Guderiana stała pod Moskwą. Wehrmacht doskonale wykorzystywał swoje pancerne pięści, które w myśl taktyki Blitzkriegu szybko przełamywały front i starały się zamykać okrążeniu siły radzieckie.

Przykład wytrzymałości pancerza sowieckiego czołgu KW-1. Stalingrad, 1942
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Niemców powstrzymała surowa zima i beznadziejne rosyjskie drogi, przez które stany niektórych dywizji pancernych Hitlera zmniejszyły się nawet o 50%. Arma Czerwona zdołała wyprowadzić zwycięską kontrofensywę pod Moskwą, ratując tym samym swoją stolicę i otwierając nowy rozdział w historii sowieckich sił pancernych. Obie strony konfliktu zauważyły wtedy, że nawet najlepiej uzbrojony niemiecki czołg tamtego okresu, czyli PzKpfw IV miał nikłe szanse przeciwko nowym sowieckim czołgom T-34/76 i KW. Chcąc wykorzystać tę przewagę, naczelne sowieckie dowództwo rozpoczęło gorączkowe przezbrajanie pozostałych jednostek w te modele czołgów, a Niemcy przyspieszyli prace rozwojowe nowych późniejszych dominatorów pół bitew, czyli czołgu ciężkiego PzKpfw VI Tiger i czołgu średniego PzKpfw V Panther.

Pierwszą poważną operacją, gdzie Sowieci wykorzystali masowe uderzenie jednostek pancernych, było zamknięcie sił niemieckich w kotle podczas kontrofensywy pod Stalingradem w listopadzie 1942 roku. Wehrmacht znalazł się w odwrocie, jednak genialny manewr feldmarszałka Ericha von Mansteina umożliwił Niemcom odbicie Charkowa, zadanie Armii Czerwonej poważnym strat i ustawienie frontu tak, jak latem 1942 roku. Adolf Hitler i jego generałowie szykowali wielką ofensywę mającą umożliwić im odzyskanie inicjatywy strategiczną na Froncie Wschodnim, którą to Wehrmacht utracił pod Stalingradem.

Operacja „Zitadelle”

Rozpoczęły się przygotowania wielkiego planu operacji o kryptonimie „Zitadelle” (Cytadela). Operacja ta zakładała wyprowadzenie uderzenia w rejonie Kurska, zniszczenie rozlokowanych tam jednostek Armii Czerwonej i późniejsze uderzenie w kierunku Moskwy. Jednak już na samym początku w planie pojawiły się zgrzyty: generał Walther Model alarmował dowództwo, że Rosjanie przygotowali na odcinku planowanego natarcia solidną, dobrze zorganizowaną obronę i tym samym sugerował zmianę planów. Generał Guderian wprost spytał się Hitlera:

„Czy myśli pan, że ludzie w ogóle wiedzą, gdzie leży Kursk? Dla świata rzeczą zupełnie obojętną jest to, czy mamy Kursk czy go nie mamy”.

Mimo tych argumentów, Führer był niewzruszony. Wiedząc, że niemieccy żołnierze wejdą wprost na ufortyfikowany i dobrze broniony teren, upatrywał swoich szans w nowych czołgach, Panterach i Tygrysach, które miały przeważać nad sowieckimi T-34 i przeważyć szalę zwycięstwa na stronę III Rzeszy. Nie przejął się nawet dalszymi ostrzeżeniami Guderiana, który wiedział, że Pantery przechodziły wtedy tzw. „choroby wieku dziecięcego”, czyli dużą awaryjność wynikającą z tego że była to nowa, niesprawdzona wtedy maszyna. Czekając na dostawy nowych czołgów, Hitler był skłonny przesuwać dzień rozpoczęcia wielkiej ofensywy.

Tygrys 2. Dywizji Pancernej SS „Das Reich”
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Ostatecznie termin rozpoczęcia operacji „Zitadelle” wyznaczono na 5 lipca 1943 roku. Niemcy mieli uderzać na pozycje sowieckie z dwóch stron. Grupa prowadząca natarcie z północy miała do dyspozycji 747 czołgów (w tym 31 Tygrysów) i 134 dział samobieżnych (w tym 89 Ferdinandów). Grupa południowa była wspierana przez 1303 czołgi i 253 działa samobieżne. Działania na lądzie miały być wspierane przez dwie floty powietrzne, liczące ok. 1900 samolotów. Zadaniem Luftwaffe było wyeliminowanie z walki sowieckiego lotnictwa, a następnie walka z jednostkami pancernymi Armii Czerwonej.

Niemieckie dowództwo nie wiedziało, że Rosjanie znali dokładną treść rozkazu polecającego atak w kierunku Kurska. W rejonie Kurska na Niemców czekały jednostki Frontu Centralnego generała Konstantego Rokossowskiego i Frontu Woroneskiego generała Nikołaja Watutina. Za nimi, w odwodzie stały armie Frontu Stepowego gen. Iwana Koniewa. Siły te dysponowały 3306 czołgami i działami samobieżnymi.

Tygrys z 503 Batalionu Czołgów Ciężkich pod Kurskiem

Armia Czerwona była okopana i przygotowana by odeprzeć natarcie Wehrmachtu, a następnie przeprowadzić szybki kontratak. W rejonie Kurska obrońcy wykopali 5000 kilometrów okopów i przejść, założyli 4000 min i rozciągnęli niesamowite ilości drutu kolczastego, w tym drutu pod napięciem. Pozycje sowieckie wręcz uginały się od broni przeciwpancernej, a teren przed nimi roił się od min przeciwczołgowych. Czołgi Wehrmachtu miały wjechać prosto w tę gorliwie przygotowywaną pułapkę, której powodzenie miało zmienić losy całej II Wojny Światowej.

Początek walk

Rosjanie wiedzieli nawet, gdzie i kiedy dokładnie uderzy wróg. 5 lipca, czyli w dzień rozpoczęcia bitwy, to oni pierwsi poderwali samoloty i spróbowali zaatakować niemieckie lotniska, gdzie znajdowały się przygotowane do startu maszyny Luftwaffe. Niemieckich sił powietrznych nie udało się zaskoczyć, więc wywiązała się bitwa powietrzna, podczas której tylko tego dnia Rosjanie stracili ponad 430 samolotów, a III Rzesza jedynie 26 maszyn.

Nad ranem rozpoczęła się niemiecka ofensywa pod Kurskiem, poprzedzona intensywnym ostrzałem ze strony Armii Czerwonej. Mimo początkowych strat, zasieków, okopów, drutów kolczastych, min i przewagi liczebnej przeciwnika, Wehrmacht w kilku miejscach przedarł się przez sowiecką obronę. Na ich niekorzyść działał teren, ponieważ czołgi grzęzły w błocie, a ich wyciąganie potrafiło trwać nawet wiele godzin. Dodatkowo, spełniło się ostrzeżenie generała Guderiana – nowe czołgi średnie, Pantery, okazały się być niezwykle awaryjne. przykładem mogą być tutaj dwa bataliony czołgów 10. Brygady Pancernej, które rano 5 lipca miały na wyposażeniu 200 Panter. Tego samego dnia w godzinach wieczornych sprawnych pozostało jedynie 40 z nich! Na szczęście dla pancerniaków Hitlera, przez noc udało im się zreperować następnych 100.

W walce sprawdzały się za to nowoczesne pancerne kolosy Hitlera, czyli Panzerkampfwagen VI Tiger. Tygrysy z 13. Kompanii, plutonu słynnego ppor. Michaela Wittmanna pod Kurskiem rozpoczęły swój bojowy marsz od eliminacji sowieckiego punktu obrony przeciwpancernej i rozbicia pierwszej linii obrony. Następnie stoczyły krótką potyczkę z plutonem T-34, które zostały przez nich zmuszone do odwrotu. Podczas natarcia na drugą linię sowieckiej obrony Wittmann został wezwany na pomoc plutonowi ppor. Wendorffa, który został otoczony przez kilkanaście T-34. As pancerny posłał dwa Tygrysy do ataku na sowieckie umocnienia, a sam obrał kurs na okrążony niemiecki pluton. W kilka minut zniszczył trzy wrogie T-34. Tego dnia Wittmann samodzielnie zniszczył osiem T-34 i osiem dział przeciwpancernych.

Sowieckie pozycje przeciwpancerne pod Kurskiem
Cassowary Colorizations via Flickr (https://www.flickr.com/photos/cassowaryprods/34834747431)

Zahamowane natarcie

Drugiego dnia natarcia niemiecka pięść pancerna zaczęła tracić impet. Były odcinki, gdzie czołgi i piechota Wehrmachtu miały przed sobą pola minowe, okopane T-34 i stanowiska przeciwpancerne, których nie dawało się pokonać. Mimo to natarcia prowadzone przez Tygrysy wciąż miejscami pozwalały przełamać sowiecką obronę. Dość skuteczną okazała się być taktyka tworzenia formacji czołgów, która kształtem przypominała dzwon. Jej trzon i front składał się z ciężkich Tygrysów, a boki obsadzano czołgami średnimi. Przewaga nowych czołgów niemieckich nad jednostkami sowieckimi była momentami miażdżąca – sam ppor. Michael Wittmann 7 lipca ponownie niósł śmierć sowieckim pancerniakom i samodzielnie zniszczył siedem T-34 i 19 dział przeciwpancernych.

7 lipca Niemcy zastosowali nową metodę niszczenia sowieckich czołgów jadących na front. Do Stukasów, czyli Junkersów Ju 87 doczepiono działka 57 mm i z ich pomocą atakowano kolumny pancerne Armii Czerwonej. Efekt przerastał oczekiwania dowódców – po wielu takich akcjach na polu bitwy pozostawało kilkadziesiąt dymiących sowieckich pojazdów.

Mozolne natarcie Niemców powoli traciło swój impet, a opór Armii Czerwonej konsolidował się. Te kilka dni walk kosztowało ich ogromne ilości sprzętu i zasobów. Straty ludzkie były znaczne, jednak i tak mniejsze niż Rosjan. Feldmarszałek Manstein zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę i uderzyć II Korpusem Pancernym SS na Prochorowkę, by przebić się w kierunku Kurska. Operacja ta zbiegła się z kontrnatarciem Sowietów – na rozkaz Stalina generał Watutin 12 lipca rozkazał 5., 6., 7. Armii Gwardii i 1. i 5. Armii Pancernej Gwardii atak na niemiecką Grupę Armii „Południe”.

Niemiecki żołnierz ogląda zniszczony czołg T-34, 40 km od Prochorowki.
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Bitwa pancerna pod Prochorowką

To właśnie wokół Prochorowki rozegrała się największa bitwa pancerna II Wojny Światowej. Na dystansie 5 km naprzeciw siebie stanęło ponad tysiąc czołgów, a ich starcia były niesamowicie zażarte. Pojazdy niemieckie starały się korzystać ze swojej snajperskiej przewagi i trzymać wrogie maszyny na dystans, jednak Sowieci mieli szczęście i ich czołgi parły naprzód i podjeżdżały blisko Niemców dzięki pyłowi, który unosił się nad polem bitwy. Mimo to, 12 lipca na jeden zniszczony niemiecki czołg lub działo przypadało 4-5 straconych sowieckich pojazdów pancernych, choć to Armia Czerwona miała dwukrotnie większą przewagę sprzętu (300 czołgów i dział przeciwko 600 – 800. Tutaj podawane są różne dane).

To, jak bezwględnie walczono pod Prochorowką, może świadczyć fakt, że zdarzyły się przypadki taranowania wrogich pojazdów przez czołgi, którym zabrakło amunicji.

Walcząc na tak bliski dystans, ciężkie Tygrysy nie mogły manewrować tak sprawnie jak zwinniejsze T-34. Ich potężny przedni i boczny pancerz był trudny do spenetrowania, jednak Sowieci starali się je zachodzić z tyłu i niszczyć, unikając przy tym ognia straszliwych niemieckich armat 88 mm.

Mimo dużej awaryjności, sprawne egzemplarze Panter okazały się dominować pole bitwy. Ich celna i potężna armata 75 mm mogła przebić każdy wrogi czołg obecny pod Kurskiem, a ani jedno trafienie w przedni pancerz którejkolwiek z Panter nie okazało się groźne. Jak wspomniano wyżej, większość z nich zawiodła przez liczne problemy techniczne. Po stronie niemieckiej w bitwie brały udział także czołgi średnie – „konie pociągowe niemieckiej armii” Panzery IV i mała liczba Panzerów III. Sowieci korzystali głównie z T-34, jeszcze w słabszej wersji z armatą 76 mm, która nie dawała im dużej szansy w normalnym starciu przeciwko Tygrysom i Panterom, jednak dobrze dawała sobie radę przeciwko Panzerom IV.

Nie można zapomnieć, że w bitwie wykazały się także inne pojazdy, a nawet zwierzęta. Na dalekich dystansach jedynym godnym przeciwnikiem dla niemieckich pancernych kolosów okazało się być działo samobieżne SU-152. Pociski wystrzelone z jego 152-mm armaty miały straszliwą siłę – potrafiły dosłownie przełamywać niemieckie czołgi w pół. Po bitwie pod Kurskiem ten niszczyciel uzyskał miano „zwieroboj”, czyli z rosyjskiego „pogromca zwierząt”, mając na myśli to, jak dobrze spisywał się przeciwko nowym czołgom III Rzeszy. Niemcy także użyli pod Kurskiem działa samobieżnego Ferdinand, dysponującego armatę 88 mm. Miało ono jednak mały problem – konstruktorzy zapomnieli umieścić w nim karabiny maszynowe, więc łatwo padało ofiarą piechoty.

Co ciekawe, jedną z najskuteczniejszych broni przeciwko oddziałom pancernym Wehrmachtu i SS były… psy, którym Rosjanie przyczepiali ładunki wybuchowe i wysyłali przeciwko niemieckim czołgom.

Grób kaprala Heinza Kühla, Niemca walczącego pod Kurskiem
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Klęska Cytadeli

15 lipca wykrwawiona niemiecka Grupa Armii „Środek” została przerwana przez sowieckie fronty Zachodni i Briański. Oddziały Grupy „Południe” wycofały się na pozycje wyjściowe sprzed operacji „Zitadelle” i rozpoczęły obronę swoich pozycji. To był koniec niemieckiej ofensywy pod Kurskiem, a do jej fiaska przyczynił się sam Adolf Hitler, który 13 lipca odesłał część sił na Sycylię, gdzie właśnie wylądował aliancki desant. Na rosyjskich stepach III Rzesza straciła 416 tys. żołnierzy, a Rosjanie – aż 1 mln 680 tys. ludzi. Niemieckie siły pancerne uzupełnione z ogromnym trudem i precyzyjnie przygotowywane na wielką bitwę, były niezdolne do prowadzenia jakichkolwiek działań ofensywnych.

Dowództwo Armii Czerwonej postanowiło wykorzystać okazję i zaatakować osłabionego, wyczerpanego przeciwnika. 3 sierpnia przez Biełgorod i Charków ruszyła wielka ofensywa, która w ciągu 21 dni odepchnęła Wehrmacht na 140 km na zachód. Jak pokazała historia, Rosjanie nie oddali już Hitlerowi inicjatywy strategicznej na froncie wschodnim, a hordy Stalina swój marsz na zachód zakończyły dopiero dwa lata później, w Berlinie.

II Wojna Światowa uznawana jest za jeden z najważniejszych konfliktów w dziejach ludzkości. Wojna ta zmieniła balans sił na całym świecie, przesunęła wiele granic i przyniosła zniszczenie niezliczonej ilości miejsc na kilku kontynentach.

Jedyny poważny atak na amerykańską ziemię miał miejsce 7 grudnia 1941 roku w Pearl Harbor, a reszta zmagań wojennych miała miejsce w Europie, Afryce, Azji i na oceanach – na Atlantyku i Pacyfiku. Choć kontynent amerykański nie ucierpiał bezpośrednio, wojna i tak odcisnęła poważne piętno na życiu mieszkańców Stanów Zjednoczonych.

Rozpoczęło się racjonowanie jedzenia, ubrań, benzyny i innych produktów codziennego użytku. Szczególnie potrzebny był metal, który musiał pokryć ogromnie rosnące zapotrzebowanie machiny wojennej USA. Jak łatwo sobie wyobrazić, to wszystko miało duży wpływ na przemysł samochodowy – nagle materiały potrzebne do budowy nowych samochodów musiały być użyte w celu budowy nowych maszyn wojennych. Co stało się z branżą motoryzacyjną w czasie II Wojny Światowej?

Zmiana w produkcji

Amerykańskie Biuro Zarządzania Produkcją (The Office of Production Management) zamroziło sprzedaż i dostawę samochodów do konsumentów 1 stycznia 1942, krótko po ataku na Pearl Harbor. 16 stycznia prezydent Franklin D. Roosevelt ustanowił Zarząd Produkcji Wojennej (War Production Board), aby regulować dystrybucję materiałów i paliw potrzebnych do prowadzenia wojny. Produkcja samochodów ustała całkowicie w lutym 1942 roku, a zapas nowych pojazdów wyniósł 520 000 sztuk. Producenci dostali pozwolenie na „racjonalną” sprzedaż aut z tej puli dla „najważniejszych kierowców” w kraju.

W kwietniu została uformowana składająca się z przedstawicieli przemysłu samochodowego Rada Samochodowa dla Produkcji Wojennej (the Automotive Council for War Production), której celem było dzielenie się informacjami i zasobami w przygotowaniach do przestawienia fabryk z produkcji pojazdów cywilnych na wytwarzanie wojskowych ciężarówek, jeepów, czołgów, samolotów i innych maszyn wojskowych. Poza tym niezbędna była także masowa produkcja zaopatrzenia żołnierzy, czyli hełmów, amunicji, bomb, torped i innych. Fabryki w krótkim czasie musiały całkowicie zmienić swoją działalność – dosłownie z dnia na dzień najwięksi producenci samochodów znaleźli się w przemyśle wojennym.

Na początku 1944 roku, zapas nowych samochodów w Stanach Zjednoczonych wynosił już tylko 30 000 sztuk i jesienią tamtego roku producenci tacy jak Chrysler, Fisher Body (General Motors), Ford i Nash uzyskały zgodę na ulokowanie pewnych zasobów i sił w pracę nad nowymi modelami samochodów, póki prace te nie konfliktowały z trwającą produkcją wojenną.

Co dokładnie producenci samochodów wytwarzali w okresie wojennym?

Podczas II Wojny Światowej wytwórcy samochodów mieli za zadanie produkować duże spektrum pojazdów wojskowych, amunicji i pozostałego ekwipunku potrzebnego żołnierzom na obu frontach. W cywilnych fabrykach powstały takie czołgi jak Fisher Body Grand Blanc, Ford M10 Wolverine i M18 Hellcat, produkowany przez Buick Motor Car Division (General Motors).

Producenci musieli także produkować części do samolotów sił powietrznych, w tym do słynnego bombowca Boeing B-29 Superfortress o nazwie „Enola Gay” który zrzucił bombę atomową na Hiroshimę – 5,5 metrowa część przednia kadłuba bombowca była stworzona przez Chryslera. Sam Chevrolet wyprodukował 60 000 silników dla samolotów pomiędzy 1942, a 1945, razem z 500 000 sztukami ciężarówek, 8 000 000 pociskami artylerii i wieloma innymi.

Gdy II Wojna Światowa dobiegła końca w 1945 roku, zsumowana wartość sprzętu wyprodukowanego przez przemysł samochodowy w Stanach Zjednoczonych wyniosła ponad 29 000 000$ (ponad 400 mln$ przeliczając na współczesną wartość nabywczą). Koniec konfliktu zbrojnego przyniósł producentom powrót do budowy nowych samochodów, a te stworzyły po latach piękny rozdział w amerykańskiej motoryzacji.

Ten artykuł został napisany przez naszego partnera, Camo Trading.

W 1809 roku Finlandia utraciła swoją niepodległość na rzecz Imperium Rosyjskiego i na mapach istniała jako Wielkie Księstwo Finlandii, państwo podległe carom. Wolność odzyskała dopiero w 1917 roku, korzystając z wojny domowej w Rosji i do wybuchu II Wojny Światowej pozostawała krajem neutralnym, jednak utrzymujących bliskie stosunki dyplomatyczne i wojskowe z Niemcami. Przez cały ten czas nad Finami wisiała groźba inwazji ze strony ZSRR, które to nie pogodziło się z odłączeniem się jednej ze swoich „prowincji”, a także chciało wyeliminować groźbę ewentualnego niemieckiego ataku przez fińskie terytorium w przypadku wojny. Sowieci wysuwali coraz to śmielsze żądania (głównie terytorialne) których dumni Finowie nie akceptowali.

Żołnierze Armii Czerwonej w Finlandii. Widoczny brak ich zimowego umundurowania.
Źródło: N. Petrov and V. Temin, via Wikimedia Commons

26 listopada 1939 roku, czyli już po ataku i zdobyciu m. in Polski, ZSRR dokonał prowokacji w małej wiosce Mainila niedaleko granicy z Finlandią. Armia Czerwona sama ostrzelała własne terytorium, a następnie za sprawców ogłoszono fińską artylerię, przez co Sowieci zyskali pretekst do uderzenia na mniejszego sąsiada. Terytorium Finlandii zaatakowali 30 listopada, uderzając w sile 450 000 ludzi, szybko osiągając zbiór umocnień na Przesmyku Karelskim zwanych Linią Mannerheima. 80 000 tysięcy Finów broniło się dzielnie i sprytnie, korzystając z maskowania, znajomości terenu, dyscypliny i zręcznego ostrzału artylerii. Fińscy dowódcy nie przestraszyli się wojsk Stalina, co mogą zobrazować słowa marszałka Carla Gustafa Mannerheima, który powiedział: Jest ich tak wielu, a nasz kraj jest taki mały, gdzie my ich wszystkich pogrzebiemy?”. Wciąż jednak mieli przeciwko sobie prawie pół miliona wrogów, wspieranych przez lotnictwo i czołgi.

Sowieci nie wiedzieli, że niedaleko frontu znalazła się wioska Rautjärvi, rodzinna miejscowość Simo Häyhä – miejscowego rolnika i myśliwego w stopniu kaprala rezerwy. Häyhä, który był świetnym strzelcem natychmiast ruszył na Linię Mannerheima i został włączony do kilkuosobowego zespołu narciarzy, mających za zadanie polować na Rosjan korzystając z szybkości i zdolności maskowania. Najeźdźcy zwykle byli dla fińskich strzelców łatwym celem, ponieważ nie mieli nawet zimowych (białych mundurów) a ich czołgi były pomalowane na ciemne kolory.

Simo Häyhä po otrzymaniu swojego karabinu M28
Finnish Military Archives via Wikimedia Commons

Simo Häyhä codziennie samotnie wybierał się do lasu, by polować na czerwonoarmistów. Zaopatrzony w śnieżny kamuflarz, uzbrojony w karabin snajperski Mosin i w przeznaczony do walki na bliskie odległości karabin maszynowy Suomi KP szczególnie wypatrywał radzieckich dowódców, oficerów politycznych, saperów i artylerzystów których to starał się likwidować w pierwszej kolejności. Szybko został ochrzczony mianem „Biała Śmierć”, ponieważ był dla najeźdźców niewidoczny i śmiertelnie skuteczny. Rosjanie panicznie bali się go i opowiadali sobie nawzajem historie o jego umiejętnościach.

Przede wszystkim Häyhä był niewidoczny dla wroga. Cały ubrany w śnieżny kombinezon, z białą maską zasłaniającą twarz doskonale zlewał się z otoczeniem. Aby ukryć parowanie własnego oddechu, w ustach trzymał bryłki śniegu, a żeby nie wzbudzać pyłu po wystrzale – śniegowe zaspy polewał wodą. Był zdolny całymi godzinami trwać nieruchomo będąc zagrzebanym w zaspie na trzaskającym mrozie sięgającym nawet -40°C, czekając na sposobność do strzału. Przez ten cały czas używał głównie prostego karabinu M/28-30 (zmodyfikowanej wersji starego rosyjskiego Mosina) bez celownika optycznego, posiadającego jedynie muszkę i szczerbinkę – mimo to potrafił zabić człowieka z odległości nawet 500m. Twierdził, że posiadając celownik musiałby za każdym razem unosić głowę wyżej, co naraziłoby go na wykrycie przez wrogiego strzelca. Co ciekawe, Simo starał się nie celować w głowy swoich wrogów. Uważał, że klatka piersiowa jest większym, a przez to pewniejszym celem i dlatego starał się wybierać ten punkt na ciele przed naciśnięciem spustu.

Umundurowanie Simo Häyhä podczas wojny zimowej
Źródło: SotamuseoSuomenlinna via Wikimedia Commons

Wyposażony w prostą (lecz sprawdzoną) broń, a jednocześnie świetnie znający teren i swoje możliwości Simo Häyhä przez ponad trzy miesiące niczym kostucha metodycznie i bezwględnie niósł śmierć wrogom Finlandii, zabijająć średnio 5 czerwonoarmistów jednego dnia!.

Armia Czerwona starała się wyeliminować Fina, który bezkarnie dziesiątkował jej szeregi. Wysłany w celu zabicia Simo snajper został przez niego zastrzelony, gdy promienie słoneczne odbiły się od jego celownika optycznego zdradzając jego pozycję. Przez następne dni wojny najeźdźcy za pomocą artylerii bombardowali każde miejsce, gdzie tylko podejrzewano obecność Fina, licząc na to że genialny snajper zginie podczas brutalnego ostrzału – ten jednak zawsze potrafił ujść z życiem, tylko raz tracąc swój płaszcz przez zdetonowany w pobliżu szrapnel i innym razem odnosząc lekkie rany podczas ostrzału artyleryjskiego.

Ostatnim dniem polowania na żołnierzy Armii Czerwonej był dla Simo 6 marca 1940 roku, gdy jako zwykły piechur uczestniczył w osłanianiu odwrotu fińskiej piechoty wycofującej się przed sowieckim kontratakiem. Zabił swojego 505. wroga – Rosjanina, który chwilę wcześnie odstrzelił mu pół twarzy korzystając z zakazanego pocisku eksplodującego, którego wybuch pozbawił Simo pół szczęki. Zakrwawionego, ledwo żywego snajpera szybko ewakuowano poza front i gdy po 11 dniach śpiączki odzyskał przytomność, Wojna Zimowa już się skończyła. Jego powrót do zdrowia trwał kilkanaście miesięcy i wymagał przeprowadzenia 26 operacji.

Simo po wojnie, 1940 rok
Joachim Idland via Wikimedia Commons

Podaje się, że za pomocą snajperskiego Mosina zabił 259 Rosjan, a także taką samą liczbę korzystając ze zwykłego pistoletu Lahti i pistoletu maszynowego Suomi KP – nawiasem mówiąc, późniejsza radziecka Pepesza była kopią tego świetnego fińskiego karabinu. Zabicie ponad 500 wrogów zajęło Simo około 100 dni, co dzisiaj wydaje się być absolutnie nieprawdopodobne, tymbardziej że sławny Fin działał zupełnie sam, nie mając niczego poza prostą bronią bez nowoczesnych celowników.

Podczas wojny zimowej Finowie stracili 23 000 ludzi, zaś ZSRR – ponad 200 000 (dokładna liczba nie jest znana), plus ponad 2000 czołgów i pojazdów opancerzonych i prawie 1000 samolotów. Na mocy zawartego traktatu pokojowego Finlandia straciła 35 tys. km² swego terytorium. Niewielki i pozbawiony większego znaczenia obszar ziemi Związek Radziecki zdobył tak ogromnym kosztem, że jeden z radzieckich generałów skomentował to słowami Zdobylismy akurat tyle ziemi, aby pochować poległych„.

Simo Häyhä zmarł w 2002 roku niedaleko swojej rodzinnej miejscowości Rautjärvi, – tej samej, skąd 63 lata wcześniej wyruszał bronić swojej ojczyzny przed oddziałami Stalina. Po wojnie został awansowany do stopnia podpurucznika i obsypany medalami, zajął się polowaniem i hodowlą psów i nigdy nie wyszedł za mąż. Po wojnie niechętnie mówił o swoich przeżyciach w latach 1939 – 1940, jednak pod koniec życia zaczął chętniej dzielić się swoją historią. Gdy w 1998 poproszono go o skomentowanie jego straszliwego rekordu ustanowionego podczas wojny zimowej, Simo skromnie, jak na bohatera przystało, odpowiedział:

Robiłem to, co mi kazano – najlepiej, jak mogłem”