Author

kraducki

Browsing

Skala bitwy i jej uczestnicy

Szacuje się, że w bitwie pod Grunwaldem walczyło około 50 000 żołnierzy – to tak, jakby na polu bitwy stanęli wszyscy mieszkańcy współczesnej Świdnicy lub Bełchatowa! Była to jedna z największych i jednocześnie najbardziej krwawych bitew średniowiecza.

Po stronie zakonu krzyżackiego walczyli nie tylko rycerze zakonni, ale także rycerze-goście m. in. z Francji, Anglii i Szwajcarii. Po stronie polsko-litewskiej oprócz Polaków i Litwinów stanęli również Rusini, Tatarzy, Mołdawianie oraz sprzymierzeni rycerze z Czech i Moraw. Wśród walczących po stronie polskiej znajdował się także Jan Žižka – czeski bohater narodowy, późniejszy przywódca husytów.

Grunwald, obraz Wojciecha Kossaka
Wojciech Kossak – Grunwald
Domena publiczna

Fortel Jagiełły

Władysław Jagiełło wykazał się dużym sprytem w godzinach poprzedzających starcie. Podczas gdy rycerze krzyżaccy cierpieli z powodu lipcowego skwaru, stojąc w pełnym słońcu w ciężkich zbrojach, polskie i litewskie oddziały odpoczywały w cieniu lasu. Monarcha nie dał się sprowokować do przedwczesnego ataku – z pełnym spokojem uczestniczył we mszy świętej, nie przerywając jej mimo narastającego napięcia. Świadomie dążył do jak największego zmęczenia przeciwnika. Po mszy król zdążył jeszcze pasować ponad tysiąc rycerzy – i to wszystko na oczach zniecierpliwionych Krzyżaków, stojących w pełnym słońcu.

Ci, chcąc ponaglić polskiego władcę, wysłali dwóch emisariuszy niosących słynne dwa nagie miecze. Posłowie zwrócili się do niego tymi słowami: „Wielki mistrz pruski Ulryk posyła tobie i twojemu bratu dwa miecze, ku pomocy, byś z nim i z jego wojskiem mniej się ociągał i odważniej, niż to okazujesz, walczył, a także żebyś się dalej nie chował i pozostając w lasach i gajach nie odwlekał walki„. Jagiełło odebrał dar, po czym sam przemówił do swojego wojska. Gdy zakończył przemowę, wojsko zaintonowało Bogurodzicę, a następnie zajęło pozycje bojowe.

Pozorowana ucieczka

Na prawym skrzydle wojsk Jagiełły, w pobliżu Stębarka, stanęły oddziały dowodzone przez księcia Witolda. To one jako pierwsze ruszyły do ataku, uderzając na artylerię i piechotę krzyżacką. Krzyżackie działa zdążyły wystrzelić dwukrotnie, lecz nie wyrządziły żadnych strat. W odpowiedzi ciężka jazda zakonna natarła na oba skrzydła armii Jagiełły, rozpoczynając zaciętą walkę. Pole bitwy podzieliło się na dwa główne rejony starcia – na prawym skrzydle walczyły wojska litewskie Witolda, natomiast lewe skrzydło wojsk polskich starło się z głównymi siłami krzyżackimi.

Po około godzinie intensywnych walk oddziały Witolda zostały zmuszone do odwrotu, który według relacji Jana Długosza przypominało wręcz ucieczkę. Współcześni historycy sugerują jednak, że mogło to być celowe wycofanie się na wzór taktyk stosowanych przez armie wschodnie. Przekonani o zwycięstwie Krzyżacy rzucili się w pogoń, co doprowadziło do rozproszenia zarówno ich oddziałów, jak i wojsk litewskich.Oddziały zakonne, które ścigały Litwinów, powróciły na pole bitwy dopiero po południu, przekonane o swoim wielkim zwycięstwie. Ku ich zaskoczeniu wojska polskie zyskały wyraźną przewagę i zacięcie spychały Krzyżaków w stronę ich własnego obozu.

Po ucieczce wojsk litewskich, prawe skrzydło wojsk polsko – litewskich było bronione przez trzy chorągwie smoleńskie. Poniosły one ogromne straty, a jedna z nich została niemal całkowicie zniszczona.

Wojciech Kossak - Dwa miecze
Wojciech Kossak – Dwa miecze
Domena publiczna

O włos od porażki

W następnej fazie bitwy na lewym skrzydle wojsk polskich rozegrały się dramatyczne sceny – Krzyżacy byli bliscy przejęcia wielkiej chorągwi królestwa, niesionej przez chorążego Marcina z Wrocimowic. W pewnym momencie chorąży upadł z koniem, a sztandar znalazł się w niebezpieczeństwie. Był to moment, w którym Krzyżacy, pewni pokonania Polaków, zaczęli śpiewać pieśń zwycięstwa „Chrystus zmartwychwstał”, niem. Christ ist erstanden). Na szczęście polscy rycerze walczący wokół wielkiej chorągwi zdołali odeprzeć napór wroga, a następnie z impetem ruszyli do kontrataku.

W tamtym momencie decydującą rolę odegrało rycerstwo Wielkiej Chorągwi Ziemi Krakowskiej, składającej się z najbardziej elitarnych rycerzy pod wodzą Jagiełły. W jej skład wchodzili między innymi słynni: Zyndram z Maszkowic, Zawisza Czarny i Marcin z Wrocimowic, pod którego opieką znajdowała się chorągiew królewska.

Straty

Pod Grunwaldem poległo ponad 10 000 ludzi – to duża liczba jak na ówczesne realia. Zakon poniósł straty w wysokości ok. 8 tysięcy zabitych, a wojska pod dowództwem Jagiełły – ponad 2 tysiące.

Skala strat Krzyżaków była porażająca. Z 250 dostojników krzyżackich biorących udział w bitwie poległo aż 203 z nich. Żaden z wysokich rangą członków Zakonu nie złożył broni przed rycerzami Jagiełły — dumni komturowie woleli zginąć niż uznać polskie zwycięstwo. Wśród nich był wielki mistrz Ulryk von Jungingen, wielki komtur Kuno von Lichtenstein i wielu innych wysokich rangą dostojników (ocalał jedynie wielki szpitalnik Werner von Tettingen, który uciekł do Elbląga). W praktyce oznaczało to rozbicie dowódczej struktury zakonu, z której Krzyżacy już nigdy nie zdołali się w pełni podnieść.

Niektóre z postaci historycznych na obrazie Matejki: 1 – książę Witold, 2 – chorąży Marcin z Wrocimowic, 3 – sławny Zawisza Czarny z Garbowa, 4 – Czech Jan Žižka

 

Dla porównania, po polskiej stronie poległo jedynie 12 znaczniejszych rycerzy.

Historycy często debatują nad przyczyną wysokich strat wśród znaczniejszych braci zakonnych pod Grunwaldem. Istnieje kilka hipotez próbujących wyjaśnić to zjawisko, a jedna z nich wydaje mi się szczególnie interesująca. Według niej dostojnicy Zakonu, mówiąc wprost – nie byli wybitnymi rycerzami. W okresie poprzedzającym wojnę z Polską pełnili głównie funkcje administracyjne i nie uczestniczyli w walkach, przez co ich umiejętności bojowe nie dorównywały sprawności polskiego rycerstwa. Wyjątkiem był tutaj między innymi wielki mistrz, Ulryk von Jungingen, który powszechnie był znany jako znakomity wojownik.

Kto zabił wielkiego mistrza Zakonu?

Do dziś historycy spierają się, kto dokładnie zabił wielkiego mistrza Zakonu, Ulryka von Jungingena. Najczęściej wskazywanym kandydatem jest rycerz Mszczuj ze Skrzynna. Według przekazów, jako jeden z dowódców wojsk polskich, osaczył on von Jungingena na polu bitwy i zabił go w trakcie walki.

 

Wiosna 1940 roku brutalnie przerwała okres pozornego spokoju na Zachodzie, znany jako „dziwna wojna”. Rankiem 9 kwietnia III Rzesza rozpoczęła śmiałą i ryzykowną operację „Weserübung” – jednoczesną inwazję na Danię i neutralną Norwegię. Choć atak objął kluczowe punkty wzdłuż norweskiego wybrzeża, strategicznym klejnotem w koronie był Narwik. Ten niezamarzający port arktyczny stanowił bramę, przez którą do niemieckich hut płynęła życiodajna krew przemysłu zbrojeniowego – wysokiej jakości szwedzka ruda żelaza. Bez niej produkcja czołgów, okrętów i samolotów Wehrmachtu stanęłaby pod znakiem zapytania.

Bitwa o Narwik z 1940 roku to fascynujący przykład tego, jak pozornie niewielkie wydarzenie może mieć ogromne znaczenie strategiczne. Niemiecka inwazja na ten norweski port była mistrzowsko zaplanowana. 9 kwietnia 1940 roku, wykorzystując element zaskoczenia, Niemcy przeprowadzili śmiałą operację 'Weserübung’. To, co wydawało się szaleństwem – wysłanie 10 nowoczesnych niszczycieli z desantem strzelców górskich generała Eduarda Dietla tak daleko od własnych baz i wsparcia lotniczego – okazało się genialnym, choć ryzykownym, posunięciem taktycznym. Niemieckie siły opanowały port i miasto, a początkowo nawet brytyjska admiralicja nie dawała wiary doniesieniom o skali niemieckiego sukcesu.

Jednak Wehrmacht nie docenił determinacji aliantów. Zaskoczenie szybko minęło, a Royal Navy przeszła do kontrataku. W ciągu zaledwie kilku dni, brytyjskie okręty zadały Niemcom druzgocący cios. Podczas dwóch zaciętych bitew morskich, 10 i 13 kwietnia, Brytyjczycy bezlitośnie zatopili lub zniszczyli wszystkie dziesięć niemieckich niszczycieli, które uczestniczyły w desancie na Narwik. Odcięte od zaopatrzenia i możliwości uzupełnienia paliwa, niemieckie jednostki nie miały szans na ucieczkę. Niemieccy strzelcy górscy generała Dietla zostali sami, odizolowani w zdobytym porcie, zdani na własne siły w obliczu narastającej przewagi aliantów na morzu i w powietrzu.

W walkach morskich o ten strategiczny port wzięły udział także polskie okręty: ORP 'Burza’, 'Grom’ i 'Błyskawica’. Szczególnie tragiczny dla Polskiej Marynarki Wojennej okazał się dzień 4 maja, kiedy to precyzyjna bomba zrzucona z niemieckiego samolotu Heinkel He-111 trafiła bezpośrednio w ORP 'Grom’. Potężna eksplozja przełamała okręt, zabierając ze sobą na dno 59 polskich marynarzy (źródła historyczne podają też liczbę 58). Wrak dumy polskiej floty do dziś spoczywa na głębokości ponad 100 metrów w wodach Rombakenfjordu, przełamany na pół, z wciąż widocznym polskim godłem na rufie – niemy świadek bohaterstwa i poświęcenia.

Alianci kontratakują

Zniszczenie niemieckiej eskadry otworzyło aliantom drogę do Narwiku, ale odbicie miasta i pokonanie zahartowanych w bojach niemieckich strzelców górskich wymagało zorganizowania potężnej operacji lądowej. Do portu w Harstad, na północ od Narwiku, zaczęły przybywać pierwsze oddziały brytyjskie i francuskie (w tym elitarni strzelcy alpejscy – Chasseurs Alpins). Organizacja dowodzenia i koordynacja działań w trudnym, arktycznym terenie nastręczały początkowo wielu problemów, ale determinacja sojuszników rosła. Wśród jednostek przeznaczonych do walki w Norwegii znalazła się także polska Samodzielna Brygada Strzelców Podhalańskich (SBSP).

Formowana we Francji od początku 1940 roku pod dowództwem generała Zygmunta Bohusza-Szyszko, liczyła około 5 tysięcy zaprawionych w bojach żołnierzy – weteranów września, ochotników z Polonii i żołnierzy ewakuowanych z internowania. Choć pierwotnie miała wesprzeć Finów w Wojnie Zimowej, jej zakończenie otworzyło przed Brygadą nowe możliwości. Gotowa do walki, wyposażona i szkolona do działań w trudnych warunkach górskich, SBSP była cennym nabytkiem dla sił alianckich w Norwegii.

Po uroczystym wręczeniu sztandaru w Malestroit w Bretanii (symbolicznie, dzień po niemieckiej inwazji na Norwegię), Podhalańczycy wyruszyli w długą podróż przez Wielką Brytanię ku fiordom północy. Na początku maja wylądowali w rejonie Harstad, budząc entuzjazm sojuszników i lokalnej ludności. Nie tracąc czasu, polskie patrole ruszyły w głąb pokrytego śniegiem, górzystego terenu. Ich zadaniem było rozpoznanie pozycji wroga, nawiązanie kontaktu z norweskimi oddziałami i nękanie niemieckich placówek. Już pierwsze starcia pokazały ich bitność – Polacy wzięli do niewoli pierwszych niemieckich jeńców, udowadniając swoje wysokie morale i gotowość do walki.

Szturm na Ankenes

adszedł 28 maja 1940 roku – dzień decydującego szturmu na Narwik. Plan aliantów był śmiały: francuscy legioniści mieli wylądować na północ od miasta, podczas gdy główny ciężar uderzenia od południa spadł na Polaków. Samodzielnej Brygadzie Strzelców Podhalańskich wyznaczono najtrudniejsze zadanie – zdobycie strategicznego półwyspu Ankenes i górujących nad Narwikiem wzgórz. Ich opanowanie było kluczem do wyzwolenia miasta.

Pod osłoną ognia brytyjskich okrętów wojennych, polscy żołnierze ruszyli do natarcia. Warunki były piekielne. Strome, śliskie od topniejącego śniegu zbocza, skaliste urwiska i ogień niemieckich karabinów maszynowych i moździerzy utrudniały każdy ruch. Niemieccy Gebirgsjäger bronili się zaciekle, wykorzystując doskonałą znajomość terenu. Walka była niezwykle zacięta, często przeradzała się w starcia na bagnety i granaty o poszczególne skały, grzędy i umocnione punkty oporu, takie jak wzgórza 295 i 650. Polacy, mimo ponoszonych strat i chwilowych kryzysów (jak ten opisany w źródłach na lewym skrzydle II batalionu), parli jednak nieustępliwie naprzód. Ich determinacja i wola walki przełamały niemiecką obronę.

Zdobycie przez Podhalańczyków wzgórz Ankenes było decydującym momentem bitwy. Niemcy, którym groziło odcięcie i okrążenie, rozpoczęli pospieszny odwrót z Narwiku w kierunku wschodnim, ku granicy ze Szwecją. Jeszcze tego samego dnia alianci wkroczyli do zniszczonego walkami miasta. Na ruinach, obok flag Francji, Wielkiej Brytanii i Norwegii, załopotała dumnie polska biało-czerwona. Narwik był wolny – a Polacy odegrali w tym historycznym zwycięstwie rolę pierwszoplanową.

Gorzki smak zwycięstwa

Zdobycie miasta nie zakończyło walk. W kolejnych dniach Polacy, wraz z Francuzami i Norwegami, kontynuowali pościg za wycofującym się wrogiem, spychając go coraz bliżej neutralnej Szwecji. Wydawało się, że całkowita likwidacja sił niemieckich w tym rejonie jest tylko kwestią czasu. Jednak losy kampanii norweskiej zostały brutalnie przesądzone przez wydarzenia na głównym froncie wojny.

Upadek Francji pod ciosami niemieckiego Blitzkriegu postawił aliantów w dramatycznej sytuacji. Wojska walczące w Norwegii były pilnie potrzebne gdzie indziej. Z ciężkim sercem, Naczelne Dowództwo Sprzymierzonych podjęło decyzję o ewakuacji. Mimo odniesionego zwycięstwa, strategiczna konieczność wymusiła odwrót. Między 4 a 8 czerwca 1940 roku, w ramach tajnej operacji „Alphabet”, wszystkie siły alianckie, w tym bohaterska Brygada Podhalańska, opuściły rejon Narwiku.

Dla Polaków było to bolesne „połowiczne zwycięstwo”. Wygrali bitwę, udowodnili swoją wartość bojową i przełamali mit niezwyciężonego Wehrmachtu, ale musieli opuścić zdobyty teren. Kampania norweska kosztowała SBSP życie 97 żołnierzy, 28 uznano za zaginionych, a 189 odniosło rany. Ich poświęcenie i odwaga zostały jednak docenione – król Norwegii Haakon VII uhonorował polskich żołnierzy specjalnymi pamiątkowymi sznurami naramiennymi, a wielu z nich otrzymało wysokie odznaczenia bojowe, w tym norweski Krzyż Wojenny (Krigskorset), który przyznano m.in. generałowi Bohuszowi-Szyszce. Losy samej Brygady po powrocie do Francji były dramatyczne – tylko części żołnierzy udało się przedostać do Wielkiej Brytanii, by dalej walczyć o wolną Polskę.

Narwik – symbol polskiej waleczności

Choć ostatecznie Narwik ponownie wpadł w ręce Niemców, którzy wykorzystywali go jako bazę i punkt przeładunku rudy aż do końca wojny, bitwa o miasto pozostaje jednym z najważniejszych i najbardziej chlubnych epizodów w historii polskiego oręża podczas II Wojny Światowej. Była pierwszym sygnałem dla świata, że polski żołnierz walczy nadal, a jego determinacja i umiejętności bojowe są w stanie przełamać niemiecką potęgę. Udział Polskiej Marynarki Wojennej i kluczowa rola Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich w zdobyciu miasta stanowią niezaprzeczalny dowód polskiego wkładu w wysiłek wojenny aliantów. Narwik na zawsze pozostanie symbolem odwagi, poświęcenia i niezłomnego ducha walki Polaków na wszystkich frontach walki o wolność.


Chesty Puller był niezwykle wybitnym oficerem Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, uznawanym za najbardziej utytułowanego Marine w historii. Chociaż zdobył dziesiątki odznaczeń za swoje bohaterstwo i przywództwo, w tym pięć Medalów za Służbę W Chwale (Silver Star), to nigdy nie otrzymał Medalu Honoru, najwyższego odznaczenia wojskowego w USA.

Służył w czterech wojnach – I wojnie światowej, II wojnie światowej, wojnie koreańskiej oraz interwencji amerykańskiej w Chinach. Jego umiejętności dowodzenia były szczególnie widoczne podczas tych konfliktów, gdzie wielokrotnie dowodził swoimi oddziałami w niezwykle trudnych i niebezpiecznych warunkach.

Chesty Puller był również znany ze swoich charakterystycznych i inspirujących cytatów, które oddają zarówno jego determinację, jak i humor. Jego słynne powiedzenie „Wszędzie indziej było ciepło, więc wybraliśmy się na Chosin” jest doskonałym przykładem jego ducha bojowego w obliczu ogromnych trudności podczas bitwy o Chosin Reservoir. Jego znanym okrzykiem motywacyjnym był również „W szeregi, debile!”, które podkreślało surowość i stanowczość jego dowodzenia.



Napoleon Bonaparte (1769–1821) był francuskim dowódcą wojskowym i politykiem, który odegrał kluczową rolę w historii Europy na przełomie XVIII i XIX wieku. Urodzony na Korsyce, szybko awansował w armii podczas rewolucji francuskiej, zyskując sławę dzięki swoim zwycięstwom w kampaniach włoskiej i egipskiej. W 1799 roku przejął władzę jako pierwszy konsul Francji, a w 1804 roku ogłosił się cesarzem.

Jego podboje terytorialne objęły znaczną część Europy, ale klęski w Rosji (1812) i pod Waterloo (1815) doprowadziły do jego upadku i zesłania na wyspę Świętej Heleny, gdzie zmarł. Miał istotny wpływ na Polskę, tworząc Księstwo Warszawskie, które ożywiło nadzieje Polaków na odzyskanie niepodległości.


 

Yamamoto, głównodowodzący Cesarskiej Marynarki Wojennej Japonii, wypowiedział te słowa po udanym, ale kontrowersyjnym ataku na bazę amerykańskiej floty w Pearl Harbor 7 grudnia 1941 roku (o Pearl Harbor pisaliśmy tutaj). Atak był strategicznym zaskoczeniem, które na krótko sparaliżowało amerykańską marynarkę wojenną, jednak nie udało się zniszczyć kluczowych lotniskowców, które odegrały decydującą rolę w późniejszych walkach.

Yamamoto był świadomy ogromnych zasobów przemysłowych i potencjału militarnego Stanów Zjednoczonych. Wiedział, że atak wywoła zdecydowaną reakcję Amerykanów i zmusi Japonię do walki w długotrwałym konflikcie, którego Japonia nie miała szansy wygrać.


 

 

Brytyjski admirał Horatio Nelson był jednym z najwybitniejszych dowódców w historii marynarki wojennej. Był świetnym strategiem i posiadał zdolność motywowania swoich ludzi, co pozwalało mu odnosić spektakularne zwycięstwa nawet w obliczu przewagi liczebnej przeciwnika.

Jego najsłynniejszym zwycięstwem jest bitwa pod Trafalgarem (1805), w której zniszczył połączoną flotę francusko-hiszpańską, odnosząc triumf niemal bez strat we własnych okrętach. Zastosował tam ryzykowny plan, który zakładał podzielenie swojej floty na dwie grupy i podjęcie próby przełamania szyku wroga, będąc przy tym wystawionym na mocny ostrzał Francuzów i Hiszpanów.

Gdy brytyjska flota zbliżyła się do połączonych sił Francji i Hiszpanii, Nelson wydał instrukcje dla swoich okrętów, ale uznał, że należy dodać coś wyjątkowego, co podkreśli wagę nadchodzącej bitwy. Po chwili refleksji postanowił przekazać flocie sygnał „Nelson confides that every man will do his duty” (eng. „Nelson jest pewny że każdy człowiek wypełni swój obowiązek.„). Ostatecznie wiadomość lekko zmieniono – przede wszystkim słowo „Nelson” zmieniono na „England” i finalna wersja brzmiała „England expects that every man will do his duty” (eng. „Anglia oczekuje, że każdy człowiek wypełni swój obowiązek„).

Tak powstała legendarna już wiadomość, po której rozpoczęła się bitwa pod Trafalgarem – starcie, które zapewniło Brytyjczykom niekwestionowaną hegemonię na morzach na ponad 100 lat.

Trafalgar był ostatnią bitwą Nelsona. Brytyjski admirał został postrzelony przez francuskiego strzelca i zmarł kilka godzin później, wiedząc że odniósł wielkie zwycięstwo. Na pewno nie wiedział, że jego ostatnia wiadomość zostanie zapamiętana na wieki jako symbol patriotyzmu i będzie cytowana aż do dnia dzisiejszego.

Podobno jego ostatnie słowa przed śmiercią brzmiały „Thank God I have done my duty.”

 


Ten cytat pojawił się w kontekście dramatycznych wydarzeń na froncie w 1914 roku, gdy armie alianckie zmagały się z niemiecką ofensywą w trakcie I bitwy nad Marną. Niemcy zbliżali się do Paryża, co mogło zakończyć konflikt ich szybkim zwycięstwem. Siły francuskie zostały zmuszone do odwrotu i reorganizacji – ich sytuacja wydawała się katastrofalna.

Generał Foch od tygodnia dowodził francuską 9. Armią. Jego centrum zostało mocno naciskane przez Niemców, a prawe skrzydło było zagrożone odcięciem. Zamiast wycofać się w panice, Foch przyjął podejście ofensywne i przeprowadził udany kontratak. Jego działania podczas bitwy nad Marną doprowadziły do powstrzymania niemieckiej ofensywy i uratowania Paryża.

Dodatkowe ciekawostki związane z tym odważnym Francuzem:

  • po podpisaniu traktatu wersalskiego Foch oświadczył: „To nie jest pokój. To rozejm na dwadzieścia lat”. Jego słowa okazały się prorocze: Druga Wojna Światowa wybuchła dwadzieścia lat i 65 dni później.
  • Foch znany był jako przyjaciel Polski. W 1923 roku Prezydent RP Stanisław Wojciechowski nadał Ferdinandowi Fochowi tytuł marszałka Polski.

Inwazja Niemiec była potężnym ciosem w gospodarkę Związku Radzieckiego, którego PKB spadło o 34% w latach 1940-1942. Produkcja przemysłowa przez prawie dekadę nie powróciła do poziomu z 1940 roku. Mimo tego, że Niemcy zajęły zaledwie 3% powierzchni ZSRR, to na tym skrawku znajdowała się niemal połowa fabryk zbrojeniowych kraju.

Już 30 czerwca 1941 Sowieci powołali do życia Państwowy Komitet Obrony ZSRR, czyli organizację zarządzającą i koordynującą między innymi przewożenie centrów przemysłowych na wschód, z dala od nadchodzących szybkim tempem Niemców. Komitet, który miał praktycznie nieograniczone uprawnienia, do ewakuacji ludzi i sprzętu używał wszystkiego, co mogło jakkolwiek pomóc – głównie sowieckiego taboru kolejowego. W aktach desperacji wykorzystano nawet mocno przestarzałe lokomotywy i wagony w kiepskim stanie technicznym.

Fabryka myśliwców Jak, 1942
picryl.com

Ewakuacja skupiła się na fabrykach leżących na terytorium obecnej Ukrainy i okolicy Moskwy, czyli terenach uprzemysłowionych, których utraty Armia Czerwona obawiała się najbardziej. W każdej z nich powstała rada ewakuacyjna, która składała się z dyrektorów danych fabryk, inżynierów i – jakżeby inaczej – oficerów politycznych. Przenosiny każdego z zakładów zaczynały się od wywózki rzeczy, które nie wpływały na bieżącą produkcję, czyli na przykład nadwyżek materiałów. Specjaliści dzielili wszystkie maszyny i pozostały sprzęt na kategorie, które miały wskazywać jak ważne byłe dane urządzenie i jak trudno było je zdemontować, oraz ponownie złożyć. Co ciekawe, w przenoszonych fabrykach produkcja miała pozostać nienaruszona do samego momentu ewakuacji, który często następował niebezpiecznie blisko nadejścia frontu.

Jak czytelnik pewnie się domyśla, mimo planowania, podczas nerwowych operacji przenoszenia fabryk często pojawiał się chaos, brak koordynacji i błędy ludzkie. Kierownicy i robotnicy musieli improwizować. Najczęściej brakowało sprzętu zdolnego załadować maszyny (takie jak walcarki, lub matryce kuźnicze), które ważyły po kilkadziesiąt ton. W takich przypadkach takie kolosy były żmudnie rozbierane na części, a nierzadko w trakcie okazywało się, że niektóre z nich wcześniej zaspawano. Pociągi wywożące sprzęt z fabryk były przeciążone i przepełnione. Nikt nie martwił się czymś takim jak maksymalne obciążenie składu – w końcu ojczyzna potrzebowała tego sprzętu kilkaset kilometrów dalej, z dala od prących na wschód nazistów. Tu jednak często pojawiał się problem, ponieważ radzieckie szyny były wykonane ze słabej jakości stali, przez co były uszkadzane przez poruszające się po nich ciężkie składy.

Gdy maszyn nie udawało się przewieść, w grę wchodziło już tylko ich zniszczenie by nie wpadły w ręce Niemców – jednak to udawało się rzadko, ponieważ materiały wybuchowe było niezwykle ciężko zdobyć.

Tutaj warto wspomnieć o zasługach radzieckich kolejarzy, którzy do tematu ewakuacji podeszli niezwykle poważnie. Nie dość, że pociągi wywoziły z dala od frontu ludzi i sprzęt, to jeszcze transportowały w rejony walk miliony żołnierzy. Z samej Moskwy 80 000 wagonów wywiozło maszyny i części z prawie 500 fabryk.

Czołgi KW podczas montażu w fabryce w Leningradzie
Deror_avi via Wikimedia Commons

Przez cały okres ewakuacji borykano się z poważnymi brakami żywności, ludzi i sprzętu. Najgorsze były jednak problemy, które miały wpływ na tabor kolejowy, czyli wysoka awaryjność wagonów i lokomotyw, ich niska dostępność i „zakorkowanie” szlaków kolejowych. Codziennie tysiące wagonów utykało na stacjach na wiele godzin, co powodowało opóźnienia w ewakuacji przemysłu ZSRR. Zdarzało się, że jeden pociąg stał na stacji nawet kilka tygodni! Na dodatek mapy, którymi posługiwali się kolejarze, często były pełne błędów. Sowieckim kartografom rozkazywano, by celowo fałszowali mapy w przypadku, gdyby te miały dostać się w ręce Niemców.

Oprócz maszyn i sprzętu, pociągi wywoziły także ludzi – głównie robotników fabryk i ich rodziny. Ich warunki podróży często były naprawdę spartańskie, ponieważ wagony często były nieogrzewane i brakowało w nich miejsc do spania, przez co najczęściej spało się między przewożonymi maszynami na kocach, ubraniach lub trocinach. Podróżujący w ten sposób cierpieli także na brak jedzenia, wody, a także wyziębienia spowodowane potężnymi mrozami.

Jeśli już transport z danej fabryki zdołał dotrzeć na miejsce docelowe, nie oznaczało to końca trudności, ponieważ następowało wyładowanie sprzętu który to trzeba było z powrotem złożyć. Często brakowało dokumentacji, po drodze gubiono lub rozkradano części, a do tego wszystkiego dochodziły tragiczne warunki pracy. Robotnicy pracowali nawet do 14 godzin dziennie, a z powodu braku rąk do pracy nie oszczędzano także kobiet i dzieci. Komunistyczne władze ZSRR sięgnęły także po więźniów gułagów. Ciężka, fizyczna praca połączona z niedożywieniem, mrozem, brakiem zakwaterowania sprawiały, że sporo ludzi nie przeżyło.

Mimo tych wszystkich trudności, a także chaosu organizacyjnego i działań wojennych które ogarniały coraz większe terytorium ZSRR szacuje się, że do końca 1941 roku wywieziono ponad 1500 dużych zakładów, razem z milionami robotników, inżynierów razem z członkami ich rodzin. Prawie 500 fabryk trafiło pod Ural, ponad 200 na Zachodnią Syberię, 250 do Azji Środkowej. Pozostałe ewakuowano jeszcze dalej na wschód, nawet pod wybrzeże Pacyfiku. Wybierano lokalizacje bogate w surowce, a także leżące daleko od frontu, by nie były narażone na naloty Luftwaffe.

Kobiety odlewające metal w fabryce w oblężonym Leningradzie
Vsevolod Tarasevich via Wikimedia Commons

Priorytet podczas ratowania fabryk miały zakłady wojskowe i to właśnie one zostały najszybciej przewiezione i ponownie uruchomione – zdarzyły się pojedyncze przypadki nawet miesiąc po rozpoczęciu przeprowadzki. Pierwszy czołg T-34 złożony w przeniesionej fabryce (Niżny Tagił na Uralu) wyjechał z linii produkcyjnej już w grudniu 1941 roku, a większość wojskowej produkcji rozkręciła się w pierwszej połowie 1942 roku, akurat przed Bitwą Stalingradzką, która rozpoczęła się w sierpniu 1942 i była punktem zwrotnym II Wojny Światowej dla Związku Radzieckiego. Warto wspomnieć, że pośpieszne uruchomienie produkcji odbiło się na kiepskiej jakości i wyższej awaryjności wytwarzanego uzbrojenia – książkowym przykładem może być tutaj już wspomniany czołg średni T-34, który w zależności od miejsca wytworzenia mógł nawet mieć odrobinę inne wymiary od tego samego typu czołgu wyprodukowanego w innej fabryce.

Nie wszystko jednak wyszło tak, jak powinno. Prawie 300 fabryk w ogóle nie dojechało do swojego miejsca docelowego – po prostu zagubiło się w transporcie, zostały rozkradzione, bądź przejęli je Niemcy. Niektóre z zakładów były zbyt trudne do przeniesienia (jak na przykład huty) i czasem nawet nie podejmowano się próby wywózki, lecz niszczono je na miejscu. Zdarzało się, że Niemcy zbyt szybko podchodzili w kierunku danej fabryki i jej załoga, chcąc uniknąć zajęcia sprzętu przez Wehrmacht, wysyłała go na wschód pierwszym lepszym pociągiem. Pozostawiony sam sobie ładunek potrafił wtedy krążyć po kraju nawet miesiącami i jeśli jakimś cudem nie zostawał po drodze rozkradziony, to odnotowano kilka przypadków rozładunku takich maszyn i uruchomienia produkcji w zupełnie innym miejscu, przy pomocy innych ludzi niż początkowo zakładano!

Długofalowo, przemysł ZSRR skorzystał na akcji ewakuacyjnej mimo wielkiego chaosu, który towarzyszył całej operacji. Stworzono potężne centra przemysłowe i zbudowano lub rozbudowano wiele fabryk, takich jak zakład w Czelabińsku, gdzie produkowano czołgi. Fabryka ta była tak duża, że całe miasto nazywane było „Tankogrodem”. Dodatkowo, poprzez śrubowanie coraz to niższych limitów czasowych produkcji sprzętu w wielu zakładach wypracowano wydajniejszy system pracy.

Cel – Egipt!

Rok 1797 był dla Francji niezwykle udany. Jej Armia Włoch, dowodzona przez młodego generała Napoleona Bonaparte, przyczyniła się do zdobycia północnych Włoch i ziem na zachodnim brzegu Renu. Ten sam Bonaparte wynegocjował także bardzo korzystny dla Francuzów pokój z Austrią.

Dokonania Napoleona były tak dobre, że członkowie Dyrektoriatu (władzy wykonawczej w rewolucyjnej Francji) zaczęli obawiać się generała ze strachu o własne stanowiska. Natychmiast zdecydowano, aby powierzyć mu zadanie nie do wykonania i tym samym podkopać jego pozycję wśród społeczeństwa. Cel mógł być tylko jeden, a była to oczywiście inwazja na Anglię – największego konkurenta Francji.

Gdy tylko Napoleon dokonał inspekcji swojej armii stacjonującej na północy Francji, szybko uznał, że atak na Wyspy jest praktycznie niemożliwy. Wiedział że należy uzyskać przewagę na morzu, a tam prym wiedli niezrównani angielscy marynarze, którzy nie pozwoliliby okrętom Bonapartego zbliżyć się do ich ojczyzny. Wymyślił więc dwie alternatywne cele ewentualnej inwazji – zajęcie Hanoweru, lub zdobycie Egiptu. Druga propozycja wydawała się nieść za sobą same korzyści. Po pierwsze, opanowanie kanału Sueskiego poważnie utrudniłoby Brytyjczykom transport z Indiami i tym samym odbiło się na ich gospodarce. Po drugie, założenie kolonii w Egipcie miało wynagrodzić finansowo Francuzom wszystkie stracone przez nich wcześniej kolonie. Po trzecie, oprócz celów militarnych i ekonomicznych, wyprawa miała osiągnąć cel naukowy i zabrać ze sobą grupę naukowców, na którą ostatecznie złożyli się matematycy, inżynierowie, astronomowie, przyrodnicy, geografowie, chemicy, architekci i wielu innych wykształconych Francuzów.

Poległy pod Aboukir francuski dowódca François Paul de Brueys d’Aigaliers
Wikimedia Commons

Propozycja Napoleona została zaakceptowana i szybko rozpoczęto przygotowania do inwazji. Na wyprawę zabrano 54 000 ludzi, w tym 13 000 marynarzy floty wojennej i 3 000 floty handlowej. Resztę stanowiło głównie ponad 34 000 żołnierzy, skupionych w półbrygadach piechoty, kawalerii, artylerii i innych. Co do floty, to do Egiptu popłynęły 72 okręty wojenne. Trzon stanowiły okręty liniowe, takie jak: okręt flagowy L’Orient, Guillaume Tell, Franklin, Tonnant, Spartiate, Genereux i inne. Oprócz tego, we flocie inwazyjnej znalazły się doskonałe fregaty, korwety, a także mniejsze jednostki. Wszystkie te okręty podzielono na trzy eskadry i konwój eskortowy. Dowódcą floty został admirał Francois-Paul de Brueys, który to jednocześnie objął prowadzenie eskadry „czerwonej” na L’Orient. Eskadrą „niebieską” dowodził kontradmirał Blanquet du Chayla na Franklin. Ostatnią eskadrę miał pod rozkazami, znany nam spod Trafalgaru, kontradmirał Pierre Charles Villenueve na Guillaume Tell.

Flota wyszła w morze 19 maja 1798 roku i ruszyła ku Malcie, której centralne położenie umożliwiało za jej sprawą kontrolę całej żeglugi na Morzu Śródziemnym. Po drodze, wyspa, będąca w posiadaniu Zakonu Joannitów, została zajęta przez żołnierzy Napoleona i dokonano tam niezbędnych napraw okrętów oraz uzupełniono zapasy. Następnie, francuska flota skierowała się ku Krecie, gdzie zła pogoda wymusiła jej przymusowy, 24-godzinny postój. Jak się później okazało, uratowało to okręty Bonapartego, ponieważ dzięki temu opóźnieniu brytyjski admirał Nelson wyminął się z Francuzami.

Francuska flota dotarła do wybrzeży Egiptu 29 czerwca. Desant miał być przeprowadzony w pobliżu portu w Aleksandrii, jednak plan ten utrudniała bardzo zła pogoda i wysoka fala. Francuscy oficerowie radzili Bonapartemu, aby przeczekać kiepskie warunki atmosferyczne, ale ten zdecydowanie odmówił.

„Nie mamy chwili do stracenia, los dał nam tylko trzy dni. Jeśli ich właściwie nie wykorzystam – jesteśmy zgubieni!”

Miał tutaj na myśli flotę Nelsona, która mogła nadpłynąć w każdej chwili. Mimo tych przeciwności, francuska piechota przypuściła szturm na Aleksandrię i szybko ją zdobyła, jednak wtedy pojawił się poważny problem, ponieważ okazało się, że okręty liniowe i fregaty nie mogą wejść do aleksandryjskiego portu, który okazał się być dla nich zbyt płytki. Szybko zdecydowano się przenieść armię do Zatoki Aboukir, oddalonej o ponad 20 kilometrów od Aleksandrii i Francuzi zaczęli tam obozować już 7 lipca.

Bonaparte i pozostali francuscy dowódcy nie wiedzieli, że Aboukir będzie miejscem, gdzie już niedługo spocznie ich dumna flota.

Royal Navy w pościgu za Francuzami

Brytyjski admirał Horatio Nelson
Lemuel Francis Abbott via Wikimedia Commons

Przeciwko flocie Napoleona, Wielka Brytania wysłała eskadrę dowodzoną przez nikogo innego, jak słynnego sir Horatio Nelsona – jednego z najbardziej zasłużonych morskich dowódców w dziejach, genialnego stratega, uwielbianego przez własnych żołnierzy i budzącego lęk u przeciwników. Pierwszy Lord Admiralicji lord Spencer tak pisał do hrabiego St. Vincent (dowódcy angielskiej floty w basenie Morza Śródziemnego) o wysłaniu Nelsona w pościg za Francuzami: „Rad jestem, ze mogę wysłać do pana Sir Horatia, nie tylko dlatego, iż jestem przekonany, że nie mógłbym znaleźć lepszego, zdolniejszego i bardziej oddanego służbie oficera, ale także dlatego, że wiem, jak bardzo chciał go Pan mieć pod swoimi rozkazami”. Taka rekomendacja wiele mówiła o umiejętnościach późniejszego pogromcy francuskiej floty.

Nelson i jego eskadra od początku wiedzieli o wyjściu Francuzów w morze. Anglicy byli zdecydowani znaleźć okręty Bonapartego i wydać im bitwę, jednak nie znali celu ich wyprawy, przez co kluczyli po Morzu Śródziemnym i przeoczyli najpierw francuski desant w okolicy Aleksandrii, a następnie wejście ich floty do Zatoki Aboukir. Gdy spoźniony Nelson zobaczył francuskie okręty u wybrzeży Egiptu, był zrozpaczony. Zdecydował się wydać bitwę trzonowi floty Napoleona, która stała pod Aboukir.

„Jutro o tej porze zdobędę parostwo, albo grobowiec w Opactwie Westminsterskim!„.

Na angielskich okrętach rozpoczęto przygotowania do nadchodzącego starcia.

Porównanie sił obu flot

Nikt nie ma wątpliwości, że w tamtym okresie brytyjska Marynarka Wojenna była najsilniejszą flotą na świecie. W jej skład wchodziło prawie 500 okrętów wojennych różnego typu, z czego aż 146 to okręty liniowe, czyli jednostki będące pełniące podobną rolę, jak pancerniki na początku XX wieku. Brytyjska kadra dowódcza była doświadczona i pewna, a załogi okrętów świetnie wyszkolone – przykładowo, pod Aboukirem artylerzyści służący na okrętach Royal Navy strzelali z trzykrotnie większą częstotliwością niż ci francuscy. Nie bez powodu, angielscy marynarze mieli niezachwiane poczucie swojej wyższości nad Francuzami.

Flota francuska, choć również miała za sobą długą i momentami chlubną historię, w czasach napoleońskich była daleko od momentu swojej największej świetności. Niedawna Rewolucja Francuska spowodowała śmierć lub wygnanie wielu zdolnych oficerów, a same okręty wojenne gniły w portach. Proces jej odbudowy rozpoczął się, jednak mimo tego u ujścia Nilu załogi francuskich kolosów były niekompletne i wyszkolone gorzej od Brytyjczyków.

W zatoce Aboukir Nelson dysponował 13 okrętami liniowymi (każdy miał 74 działa) i dwoma mniejszymi jednostkami, prawdopodobnie fregatą i brygiem. Francuzi dysponowali podobnymi siłami – do walki stanęło 13 liniowców i 4 fregaty.

Brytyjskie okręty nacierają w stronę francuskich linii
Thomas Sutherland via Wikimedia Commons

„Zostawcie mnie tu, na środku pola bitwy. To najlepsze miejsce na żeglarską śmierć!”

Obie floty starły się ze sobą 1 sierpnia, tuż przed zachodem słońca. Francuski głównodowodzący François Paul de Brueys d’Aigalliers czuł respekt przed Nelsonem i przed bitwą uważnie studiował jego taktykę z poprzednich lat. Nie chcąc dać Anglikom możliwości okrążenia swoich sił, d’Aigalliers ustawił własne okręty w linii bojowej na kotwicy, chcąc utworzyć nieruchomą ścianę ognia i nie pozwolić siłom Nelsona na walkę z bliska. Z jednej strony Francuzów chroniła mielizna, a z drugiej – skąd spodziewano się ataku – rozpościerało się otwarte morze. Francuscy dowódcy byli przekonani, że bitwa nie rozpocznie się przed zachodem słońca, a dopiero rano, więc ich przygotowania do starcia były powolne i chaotyczne. Na pokładach panował bałagan, a jak się później okazało, francuskie okręty zostały zawalone pakunkami od bakburty (z lewej strony) i w trakcie bitwy mogły ostrzeliwać Anglików praktycznie tylko z prawych burt!

Mimo mielizny za plecami Francuzów, siłom Nelsona udało się ich okrążyć i wykorzystać ich statyczny szyk i kierunek wiatru. Francuskie okręty nie mogły sobie pomagać, a Anglicy szli wzdłuż ich linii, niszcząc je jak po sznurku.

Początkowo pierwsi ogień otworzyli francuscy artylerzyści, a Anglicy mijali ich, czekając na możliwość walki na mniejszą odległość. Pierwszy okręt liniowy w angielskim szyku, Goliath, stanął na kotwicy za drugim w szyku francuskim liniowcem Conquerant, lecz podczas manewrowania został zaatakowany przez fregatę Le Serieuse. Kapitan Goliatha, komandor Foley, widząc to szybo wydał rozkaz:

„Zatopić mi tę łajbę!”.

Straszliwe salwy 74-działowego kolosa szybko zdewastowały fregatę, choć ostatecznie to ogień z trzeciego w szyku Oriona prawie zniszczyły Le Serieuse i wymusiły jej osadzenie na mieliźnie. Następnego dnia jej załoga poddała okręt.

Pierwszy okręt liniowy we francuskim szyku, Le Guerrier, bronił się przeciwko dwóm angielskim okrętom: Zealous i Theseus Już w pierwszych 10 minutach walki Le Guerrier stracił wszystkie maszty, choć był ostrzeliwany tylko przez Zealous, a z lewej burty odpowiedział tylko jedną salwą. Gdy strzelać zaczął także Theseus, francuski okręt szybko stał się pływającym wrakiem i poddał się późnym wieczorem, po utracie ponad połowy swojej załogi.

Wspomniany już Goliath prowadził intensywny ostrzał Conquerant, który miał zatarasowane luki artyleryjskie i nie mógł strzelać przez kilkanaście minut. Komandor Foley stwierdził, że czuł się wtedy jakby szył do tarczy. Jakby tego było mało, do francuskiej jednostki salwę burtową oddawał każdy kolejny angielski okręt, który przepływał obok. Conquerant poddał się o 21:00, wcześniej tracąc wszystkie maszty i większość ludzi ze swojej załogi.

Chwalebnie w historii francuskiej marynarki wojennej zapisała się załoga okrętu liniowego Peuple de Souverain, który atakowany przez trzy angielskie jednostki (Orion, Defence, Goliath), najpierw twardo bronił się do godziny 23:00, a poddał dopiero o 3:00 w nocy.

Okręt flagowy Nelsona, Vanguard, mierzył się z trzecim we francuskim szyku Spartiate. Na nieszczęscie dla Vanguard, okręt podpłynął do Francuzów z prawej burty Spartiate, czyli tej gdzie zgromadzono większość dział i ludzi. Ku wielkiemu zdziwieniu Anglików, francuski okręt na początku starcia zadał im bardzo duże straty, bo już pierwsza salwa pozbawiła flagowiec 35 ludzi, a następne zwiększyły straty do 70 ludzi.

Francuska formacja broni się przed eskadrą Nelsona. Z tyłu widoczne cztery francuskie fregaty
Obraz: Nicholas Pocock, Wikimedia Commons

Sam Nelson także nie uniknął ran – trafiono go odłamkiem w czoło, przez co jego twarz szybko zalała się krwią i musiał być zaniesiony pod pokład by udzielono mu pomocy. Nic nie widząc, mamrotał do kmdr. Berry’ego:

„Zabili mnie. Pokłoń się ode mnie mojej żonie!”.

Co ciekawe, ten słynny morski dowódca zabronił anonsować się w punkcie opatrywania ran i cierpliwie czekał na swoją kolej. Vanguard prowadził morderczy pojedynek ze Spartiate aż do 23:00, a pewnie trwałoby to dłużej gdyby nie fakt, że francuski kapitan okrętu także został ranny i nie był w stanie dłużej dowodzić. Vanguard był wspomagany idący za nim w szyku Minutaur. Mimo wygranej, angielski flagowiec był tak zniszczony, że zaraz po bitwie musiał udać się do Neapolu celem odbycia napraw.

Wspomniany Minotaur, po oddaniu salw do Spartiate, wdał się w pojedynek z czwartym w szyku L’Aquillon. Walka, choć z początku wyrównana, została przerwana gdy zginął francuski dowódca, kpt. Thevenard. O 20:30 L’Aquillon opuścił banderę i poddał się.

Najczęściej wspominanym pojedynkiem pod Aboukirem jest mordercza walka dziewiątego w szyku Bellerophon z francuskim okrętem flagowym, ogromnym L’Orient. Choć przewaga francuskiego okrętu była widoczna gołym okiem, angielski kapitan kmdr. Henry Darby poczytywał za honor możliwość zmierzenia się z tym gigantem. Już w pierwszej godzinie tego morderczego pojedynku, Bellerophon stracił 43 zabitych, 150 rannych (w tym dowódcę) i dwa maszty. Angielski okręt zaczął powoli przypominać wrak i aby uniknąć zatopienia, odcięto liny kotwicze, by jednostka zaczęła dryfować i wychodzić z zasięgu dział nieprzyjaciela. W trakcie wymiany ognia ranny został także wiceadmirał de Brueys, który odniósł poważne rany głowy, ręki, biodra, a pod koniec kula armatnia urwała mu nogę. Gdy zaproponowano mu opuszczenie pokładu, dzielny Francuz odpowiedział:

Zostawcie mnie tu, na środku pola bitwy. To najlepsze miejsce na żeglarską śmierć!„.

Niedługo później zginął przebity kulą armatnią wystrzeloną z Alexander lub Swiftsure, które nadciągnęły w pobliże francuskiego okrętu flagowego i podpaliły go.

O 21:00 L’Orient zaczął płonąć i godzinę później, mimo desperackiej akcji gaśniczej podjętej przez załogę, wyleciał w powietrze. W jednej chwili największy okręt francuskiej floty przestał istnieć, a sam wybuch był tak silny, że płonące żagwie spadły na pobliskie okręty. Z załogi liczącej 1010 osób ocalało zaledwie 60, a wśród zabitych był między innymi dowódca okrętu, komodor Casabianca, który nie chciał opuścić jednostki, ponieważ był pewien że pod pokładem wciąż pozostawał jego 10-letni syn Jacques. Jak się później okazało, podczas eksplozji chłopak był już poza okrętem, jednak nie zdołał przeżyć nocy.

Kotwiczący za L’Orient okręt liniowy Tonnant zdołał uciec ostrzeliwującemu go Majestic, jednak utknął na mieliźnie i opuścił banderę 2 sierpnia. Ostrzeliwany przez trzy angielskie okręty, czyli łącznie przez 178 dział, francuski liniowiec Franklin opuścił banderę o 23:30.


Thomas Luny via Wikimedia Commons

Gdy bitwa była już stracona, kontradmirał Villenueve dał znać ocalałym jednostkom by te ratowały się ucieczką. Ostatecznie spod Aboukiru zdołał ujść tylko jego okręt flagowy, Guillaume Tell, a także Genereux i dwie fregaty. Pozostałym francuskim okrętom się to nie udało: Timoleon był tak zniszczony, że spaliła go własna załoga, a Heureux i Mercure osiadły na mieliźnie i poddały się Anglikom.

Bitwa była skończona. Zwycięstwo okrętów Nelsona było całkowite – przy stracie jedynie 218 ludzi i 677 rannych, Anglicy zdobyli 9 i zatopili 2 francuskie okręty. Zginęło 1700 Francuzów, 600 było rannych, 3000 dostało się do niewoli. Nieliczni, którzy uciekli z tej rzezi, zasilili armię Napoleona w Egipcie.

Po bitwie

Jak to się stało, że francuska flota została pokonana tak dotkliwie, nie mając praktycznie szansy na nic poza rozpaczliwą obroną? Po pierwsze, wpływ na to miała zła strategia de Brueysa, który umieścił okręty zbyt daleko od brzegu i stworzył lukę, która wykorzystały angielskie okręty. Samo ich ustawienie działało na ich niekorzyść – aż pięć francuskich okrętów nie mogło włączyć się do walki. Po drugie, bitwa toczyła się po dyktando Nelsona, którego doskonały zmysł taktyczny pozwolił znaleźć słabe punkty przeciwnika i wykorzystać je. Plan był bardzo odważny, a jednocześnie prosty. Jego sprawne wykonanie było także zasługą dobrego wyszkolenia i wysokich morale angielskich marynarzy.

Za swoje zwycięstwo Nelson otrzymał tytuł barona, pensję w wysokości 2000 funtów szterlingów wypłacaną do trzech pokoleń, oraz trumnę zrobioną dla niego z wyłowionego masztu francuskiego okrętu flagowego L’Orient. Supremacja Imperium na morzach została utrzymana. 7 lat później pod Trafalgarem bohaterski admirał, jeden z najlepszych morskich dowódców wszech czasów, oddał swoje życie ponownie krusząc potęgę francuskiej floty.

Chociaż Ford jest tylko o ponad 4 metry dłuższy niż lotniskowce klasy Nimitz (337 metrów kontra 332,8 metra), to zapewnia lepszą obsługę i szybszy przepływ samolotów, a także większą powierzchnię magazynową. Powierzchnia pokładu wynosi aż 5 akrów, a cały okręt waży 100 000 ton – tyle co 400 Statuy Wolności, a pomimo całej swojej wielkości i masy Ford ma być niewidoczny dla radarów. Prędkość maksymalna okrętu wynosi 56 km/h (30 węzłów) a zasięg jest praktycznie nieograniczony.

Lotniskowiec w trakcie budowy w stoczni w Newport News, w Wirginii
Źródło: US Navy, zdjęcie: Joshua J. Wahl

Jest najdroższym okrętem wojennym w historii. Kosztował już ok. 13 miliardów $ [listopad 2016], a szacowany koszt trzech lotniskowców tej klasy to 43 miliardy $. Lotniskowiec był budowany przez około 5000 osób i zabierze ze sobą personel w liczbie 4460, w tym 4000 marynarzy i oficerów.

USS Gerald R. Ford jest zasilany przez dwie 300-megawatowe reaktory atomowe o mocy 3x większej niż okręty klasy Nimitz. Jednak nowy lotniskowiec zużywa tylko połowę tej mocy, co umożliwi mu w przyszłości wykorzystanie tego zapasu na wykorzystanie nowych technologii które pojawią się na wyposażeniu Marynarki Stanów Zjednoczonych, takich jak broń laserowa.

Lotniskowiec CVN-78 USS Gerald. R. Ford
Zdjęcie: US Navy

USS Gerald R. Ford może zabrać ze sobą 90 samolotów, w tym: wielozadaniowego Boeinga F/A-18E/F Super Hornet i jego odmianę EA-18G Growler, transportowca Grumman C-2 Greyhound, samolot wczesnego ostrzegania Grumman E-2 Hawkeye i oczywiście nowego myśliwca F-35 Lightning II. Wewnątrz lotniskowca znajdą się także drony i helikoptery Sikorsky SH-60 Seahawk.

Start samolotów z pokładu USS Gerald R. Ford nie jest wspomagany przez konwencjonalne katapulty parowe, lecz nowoczesne elektromagnetyczne katapulty EMALS (Electromagnetic Aircraft Launch System – Elektromagnetyczy System Startu Samolotów) które są lżejsze, wymagają mniej miejsca i są 25% szybsze niż katapulty parowe. Niestety, w 2013 odkryto usterkę tych katapult, co przyczyniło się do przesunięcia wprowadzenia lotniskowca do służby.

Oprócz EMALS, Ford będzie także wyposażony w system wspomagania lądowania (AAG – Advanced Arresting Gear), który także opiera się na technologii elektromagnetycznej i jest stanie doprowadzić do całkowitego zatrzymania lądującego samolotu na 104 metrach w zaledwie 3 sekundy.

Poniżej: USS Gerald. R. Ford wystrzeliwujący za pomocą EMALS 4-tonowy wózek. Źródło – imgur.com

Lotniskowiec jest wyposażony w systemy dające możliwość, aby w sytuacji krytycznej okręt mógł bronić się sam. Przykładem tego może być system ESSM, który jest zdolny bronić okręt przeciwko szybkim i zwrotnym rakietom wymierzonym w okręt, lub rakiety woda-powietrze RAM do zwalczania samolotów (Rolling Airframe Missile – pocisk z wirującym kadłubem) i przekrój innej broni przeciwlotniczej, w tym słynny CIWS.

W sierpniu 2015 roku rozpoczęto budowę drugiego lotniskowca o napędzie atomowym klasy Ford – USS John F. Kennedy, który ma zostać włączony do służby w 2020 roku.

Poniżej USS Gerald R. Ford opuszcza stocznię i wychodzi w morze: [8 kwietnia 2017]

Apache został zaprojektowany jako śmigłowiec zwalczający siły pancerne przeciwnika, a także wsparcie piechoty. W US Army zastąpił śmigłowiec Bell Ah-1 Cobra, który świetnie sprawdził się podczas wojny w Wietnamie i wyznaczył taktykę walki w powietrzu dla swoich następców. Pierwsze egzemplarze AH-64 powstały w 1975 roku, a masowa produkcja – w 1982. Obecnie USA posiadają ok. 800 Apache w kilku wersjach i różnych modyfikacjach. Na swoim wyposażeniu mają go także między innymi Arabia Saudyjska, Izrael, Holandia, Grecja, Japonia i inne. Wielka Brytania używa własnej, zmodyfikowanej wersji Apache Longbow, nazywanej Westland WAH-64 Apache.

Apache Sił Obronnych Izraela i Greckich Sił Powietrznych
Zdjęcie: Siły Obronne Izraela

Pierwotnie jeden egzemplarz AH-64A kosztował ponad 14 mln$, jednak koszt ten zwiększał się z każdą kolejną wersją śmigłowca dochodząc do ponad 35 mln$ przy AH-64E. Co ciekawe, Grecja zapłaciła średnio aż 56,25 mln$ za AH-64D przy zamówieniu 12 sztuk.

Lot AH-64 Apache
Źródło: http://bestanimations.com/

Dzięki swojemu uzbrojeniu i opancerzeniu Apache nie bez powodu są nazywane podniebnymi czołgami. Śmigłowiec jest wyposażony w automatyczne działko 30 mm Hughes M230A1 Chain Gun, o szybkostrzelnosci 625 pocisków na minutę, a na 5- metrowych skrzydełkach dodatkowo podczepia się straszliwe rakiety przeciwpancerne Hellfire (to właśnie omyłkowe trafienie Hellfire wystrzelonego z Apache zniszczyło, uznawany wtedy za praktycznie niezniszczalny amerykański czołg M1 Abrams podczas Wojny w Zatoce), lub 19-lufowe niekierowane pociski rakietowe Hydra 70 mm.

 

Lot AH-64 Apache
Źródło: http://bestanimations.com/

AH-64 został stworzony, aby dominować pole walki, lecz także po to aby był w stanie przetrwać najcięższy ostrzał. Pancerz śmigłowca może wytrzymać ostrzał broni przeciwlotniczej do 23 mm, a kabina załogi to kevlarowa wanna, mająca zapewnić jak największą szansę przeżycia w przypadku otrzymania poważnych uszkodzeń. Apache posiada wirnik zbudowany z włókien szklanych, a to znaczy że może kontynuować lot nawet z przestrzelonymi łopatami. Oba silniki są od siebie oddalone i zabezpieczone pancerną płytą, co zmniejsza prawdopodobieństwo utraty obu z nich w przypadku trafienia jednego. W przypadku awaryjnego lądowania, załoga może być pewna przeżycia gdy maszyna uderzy w ziemię mając prędkość nie większą, niż 46 km/h. Dodatkowo, ewentualny wyciek paliwa, bądź oleju silnikowego przez pewien czas nie zmniejsza krytycznie osiągów śmigłowca, co w trudnej sytuacji może zadecydować o życiu załogi.

 

Pokaz zwrotności i szybkości
Źródło: http://bestanimations.com/

To, jak śmiertelnie niebezpieczny jest Apache, pokazują także technologie w jaki został wyposażony. Dzięki swej zaawansowanej elektronice ani pilot, ani celowniczy w Apache nie musi widzieć celu, by go zniszczyć – co bardzo przydaje się w terenach o ograniczonej widoczności (np. w górach, bądź po prostu w nocy). Wersja Longbow może z łatwością namierzać i trafiać ruchome pojazdy z odległości nawet 7 km, a do tego samoczynnie śledzić do 256 celów jednocześnie. W Afganistanie do Apache przylgnął przydomek „Monster”, czyli Potwór, ponieważ maszyny te niosły śmierć i zniszczenie niezależnie od warunków atmosferycznych i widoczności. AH-64 posiadają jeszcze między innymi ochronę antyrakietową, sensor noktowizyjny i system kierowania ogniem. Obaj członkowie załogi (pilot i celowniczy) posiadają hełmy z technologią IHADSS, czyli możliwość celowania automatycznym działkiem 30mm za pomocą wzroku.

Apache i jego działko 30 mm – proszę zaobserwować ruch głowy pilota który kieruje działkiem
Źródło: http://bestanimations.com/

 

Apache brał udział w kilku konfliktach, za każdym razem będąc ogromnym wsparciem dla oddziałów naziemnych i nie dając szans jednostkom pancernym przeciwnika. Pierwszym poważnym sprawdzianem była dla tych maszyn operacja Pustynna Burza. Tylko <strong>w ciągu pierwszych 100 godzin walk, 277 Apache zniszczyły 278 irackich czołgów, plus nieokreśloną ilość wozów bojowych i piechoty</strong>, tracąc przy tym tylko jedną maszynę. AH-64 brały także udział w operacjach na Bałkanach, w Afganistanie, w Iraku, w Libanie, w Strefie Gazy i innych. Swoją niezawodność podkreśliły przede wszystkim w surowych górach Afganistanu, gdzie śmigłowce były szczególnie narażone na wrogi ostrzał i mimo wielu potyczek, gdzie Apache odnosiły poważne uszkodzenia, prawie zawsze udawało się im bezpiecznie powrócić do bazy. Podczas swojej służby często współpracowały z lekkimi śmigłowcami zwiadowczymi OH-58D Kiowa, jednak w Armio USA pojawił się pomysł wysłania wszystkich Kiowa na emeryturę, krótkofalowo zastępując je większą ilością Apache, ściągniętych z Rezerwy Armii i od Gwardii Narodowej.

OH-58D Kiowa i AH-64 Apache wspólnie na patrolu nad Tal Afar w Iraku
Źródło: US Army, Domena publiczna

Pierwotnie Apache zostały opracowane w Hughes Helicopters, które przejął McDonnell Douglas, a tego z kolei wykupił Boeing, gdzie AH-64 są do dzisiaj produkowane i modyfikowane. Istnieje jednak plan zakończenia produkcji w 2026 roku, a następnie skupienie się na stworzeniu nowej rodziny śmigłowców dla Sił Zbrojnych USA i wdrożeniu ich w okolicach roku 2030. Na emeryturę zostaną wysłane najbardziej znane amerykańskie śmigłowce: AH-64 Apache, UH-60 Black Hawk, CH-47 Chinook i OH-58 Kiowa. Nowa rodzina śmigłowców bojowych ma mieć wspólne elementy konstrukcyjne, takie jak silniki, czujniki i awionikę.

Apache AH-64E Guardian – najmocniejsza ze wszystkich wersji Apache, wyróżniająca się jeszcze lepszymi osiągami niż poprzednicy. Prawdopodobnie ostatnia wersja Apache dopuszczona do produkcji.
Źródło: US Army, Domena publiczna

Druga połowa XX wieku określana jest mianem Zimnej Wojny, czyli okresu w którym dwa mocarstwa – Stany Zjednoczone i Związek Radziecki prowadziły ze sobą wyścig zbrojeń i wojnę wywiadowczą. Oba te kraje posiadały i rozwijały broń jądrową, która stanowiła o ich sile i miała zapewnić jednej ze stron zwycięstwo w wojnie na wyniszczenie, która według wielu miała szybko nastąpić.

Jednym z najpotężniejszych oręży ówczesnego pola walki były wyposażone w pociski balistyczne okręty podwodne, które operując blisko granicy morskiej wroga teoretycznie mogły – w przypadku potencjalnego konfliktu – zmieść z powierzchni Ziemi całe miasta lub obiekty wojskowe. Okręty te miały znaczenie strategiczne i zarówno ZSRR, jak i USA toczyły technologiczny wyścig o dominację na oceanach.

Jednym z takich okrętów był zwodowany w 1959 roku radziecki K-129, napędzany silnikiem Diesla i uzbrojony w 3 rakiety balistyczne o zasięgu ponad 1000 km. W 1967 roku okręt przeprowadził dwa na patrole Oceanie Spokojnym. Ostatni z nich, trzeci, miał odbyć się na początku 1968 roku i zakończyć się dopłynięciem K-129 do brzegów Hawajów, gdzie znajduje się Pearl Harbor – baza amerykańskiej marynarki. Dowództwo radzieckiej floty rozkazało, aby Pear Harbor znalazł się w zasięgu trzech głowic, które miał ze sobą płynący tam okręt.

K-129 – radziecki okręt uzbrojony w rakiety balistyczne, stworzony według projektu 629A (Golf-II według kodu NATO)
Zdjęcie CIA

Kapitanem K-129 był Vladimir Kobzar, określany wtedy jako jeden z najlepszych oficerów radzieckiej marynarki wojennej. Kapitan wyprowadził okręt w morze 24 lutego 1968, startując z bazy na Kamczatce. Meldunki które wysłał na początku patrolu określały początek misji jako spokojny i bezproblemowy, jednak 8 marca, kiedy od Hawajów radziecki okręt dzieliło 2700 km, K-129 wstrząsnął wybuch który wyrwał w śródokręciu 3-metrową dziurę i błyskawicznie posłał na dno dumę marynarki ZSRR. 98 uwięzionych w nim marynarzy nie miało szans na przeżycie; nie zdążyli nawet wysłać sygnału SOS. Kadłub osiadł na głębokości ok. 5000 m.

Była to największa katastrofa w historii radzieckiej Marynarki Wojennej (tragedia Kurska zdarzyła się już po rozpadzie Związku Radzieckiego) – w jednej chwili stracono całą załogę okrętu wojennego i broń nuklearną, w którą był uzbrojony. Zatonięcie K-129 to także jedno z czterech niewyjaśnionych zniknięć zimnowojennych okrętów podwodnych: także francuskiego Minerve, izraelskiego INS Dakar i amerykańskiego USS Scorpion.

Gdy Sowieci zorientowali się, że kontakt z K-129 został utracony, niezwłocznie wysłano grupę poszukiwawczą na Północny Pacyfik. Akcja zakończyła się fiaskiem; okrętu nie znaleziono, dodatkowo krążące w pobliżu jednostki amerykańskie wzbudziły podejrzenia sowieckich dowódców. Ekipę poszukiwawczą odwołano dopiero 28 kwietnia 1968 roku, rodzinom zaginionych marynarzy wypłacono odszkodowania i wydawać by się mogło że jest to koniec historii K-129.

Amerykański okręt podwodny o napędzie atomowym USS Halibut
Zdjęcie: U.S Navy

Nic bardziej mylnego. Leżący na dnie Pacyfiku okręt podwodny wyposażony w rakiety balistyczne przyciągnął uwagę Amerykanów, którzy chcąc poznać jak najwięcej tajemnic Sowietów za wszelką cenę postanowili znaleźć i sfotografować wrak. Operacja musiała być przeprowadzona w absolutnej tajemnicy, ponieważ K-129 leżał na wodach międzynarodowych. Prezydent USA Lyndon Johnson uznał, że warto zaryzykować.

Od razu pojawił się problem – K-129 leżał na głębokości około 5000 m, podczas gdy amerykańskie okręty podwodne mogły schodzić na maksymalnie 600 m. Opracowano specjalny system podmorskich kamer, które zamontowano na atomowym okręcie podwodnym USS Halibut. Jednostka w największej tajemnicy przypłynęła na Hawaje, skąd miała wyruszyć na poszukiwania K-129, a jej marynarze (oprócz kapitana, pierwszego oficera i oficera wywiadu) przez cały czas trwania operacji nie byli informowani o celu wyprawy – ich przysięga zachowania tajemnicy trwa do dnia dzisiejszego. Projekt poszukiwawczy był finansowany z tajnych kont bankowych, na których znajdowało się 70 mln $.

USS Halibut po wyjściu z Pearl Harbor znajdował się cały czas w zanurzeniu. Do zbadania miał obszar o promieniu 8km; tak duża powierzchnia w połączeniu z głębokością, na jakiej osiadł radziecki okręt (5000m) bardzo utrudniały Amerykanom zadanie. Sposób poszukiwań, tzn. fotografowanie dna wymuszało na Halibucie pływanie tam i z powrotem, podczas gdy zawieszone do niego urządzenie fotografujące pływało 6m nad dnem. Zdjęcia wywoływano od razu na okręcie. Co ciekawe, fotografowie nie wiedzieli czego mieli na nich szukać.

Dwaj prezydenci USA: z lewej Richard Nixon, z prawej Lyndon Johnson
Źródło: Lyndon Baines Johnson Library

Misja Amerykanów była nie tylko trudna, ale i niebezpieczna. Przez dwa tygodnie nad Halibutem krążyła radziecka jednostka, która zrzucała sonarowe ładunki głębinowe szukając prawdopodobnie K-129. Kapitan Halibuta, Charles Moore ukrył wtedy okręt pod warstwą zimnej wody, a wyższa – cieplejsza warstwa odbijała dźwięki sonaru. Tym samym uniknięto wykrycia przez Rosjan, a śmiała misja wywiadowcza pozostała tajemnicą.

20 sierpnia 1968 ryzyko prezydenta Johnsona opłaciło się – krążący na Oceanie Spokojnym USS Halibut natrafił na wrak K-129. Radziecki okręt fotografowano następnie przez trzy tygodnie, wykonując przy tym ponad 32 000 zdjęć które dla Amerykanów okazały się absolutnie bezcenne. Wciąż nie do końca wiadomo, co dokładnie udało się uchwycić, ale po powrocie marynarzy do Pearl Harbor, teczka z fotografiami K-129 trafiła przez ręce oficera wywiadu prosto do rąk prezydenta.

Statek Glomar Explorer, który podjął próbę podniesienia K-129
Zdjęcie U.S. Government

Ta niezwykle udana akcja wywiadowcza to wciąż nie koniec historii K-129. W styczniu 1969 roku prezydentem USA został Richard Nixon, który gdy tylko zobaczył zdjęcia radzieckiego wraku, chciał więcej. Nixon zdawał sobie sprawę, że to co znajdowało się wciąż w radzieckim okręcie (m. in księgi szyfrów, rakiety balistyczne), mogło być dla Stanów Zjednoczonych bezcenne, szczególnie ze względu na zimnowojenny wyścig zbrojeń i wojnę wywiadowczą. Rozpoczęła się operacja o kryptonimie Azorian (czasem mylnie nazywany „projektem Jennifer”).

Pod przykrywką wyprawy po leżące na dnie oceanu szlachetne kruszce, nad wrak K-129 wysłano statek górniczy Glomar Explorer. Posiadał on wewnątrz basen, w którym planowano umieścić radziecki okręt po jego wydobyciu. Cała operacja oczywiście i tym razem była tajemnicą państwową. 11 lipca 1974 Glomar Explorer zakotwiczył nad K-129 i rozpoczęto budowę podwodnego rusztowania łączącego statek z pojazdem ratowniczym Clementine, który znalazł się nad wrakiem. Opuszczanie platformy trwało 2 dni i gdy stalowe kleszcze chwyciły K-129, rozpoczęło się podnoszenie kolosa.

Według relacji Amerykanów, 1500 metrów nad dnem zdarzyła się katastrofa – część chwytaków pękła i 2/3 wraku spadło z powrotem na dno. Reszta okrętu została dostarczona do Stanów Zjednoczonych. Nie do końca wiadomo, co dokładnie udało się wydobyć, ale można podejrzewać że oprócz rakiet balistycznych były to sowieckie książki szyfrów. Wiadomo, że w wydobytej części K-129 odkryto szczątki 6 sowieckich marynarzy, które zostały zgodnie z morską tradycją pochowane w morzu. Pochówek sfilmowano, aby kiedyś pokazać go światu w przypadku końca Zimnej Wojny.

Rok później nieznani sprawcy splądrowali pracownię Howarda Hughesa, miliardera który współpracował z CIA i materiały projektu Azorian przedostały się do mediów. Jak można się domyślać, po ich ujawnieniu Rosjanie byli wściekli.

Oficjalne dokumenty odnośnie obu operacji są wciąż utajnione (w 2010 roku pokazano opinii publicznej część z nich), jednak sfotografowanie i częściowe wydobycie radzieckiego okrętu są uznawane za jeden z dwóch – trzech największych sukcesów amerykańskiego wywiadu podczas Zimnej Wojny.

Nagranie pogrzebu sześciu marynarzy K-129 z części wraku wydobytego przez Amerykanów:

W trakcie II Wojny Światowej Niemcy próbowali niszczyć flotę handlową i przerywać linie zaopatrzeniowe Wielkiej Brytanii, widząc w tym szansę na wygranie wojny poprzez załamanie potencjału gospodarczego przeciwnika. Na początku 1940 roku dowództwo Kriegsmarine zwróciło wzrok między innymi ku Dogger Bank – obfitującemu w skupiska ryb miejscu na Morzu Północnym, gdzie w tamtym czasie dziennie przebywało tam średnio nawet 60 brytyjskich trawlerów.

19 lutego 1940 niemiecka flota zdecydowała się wysłać w ten rejon sześć niszczycieli by przejąć wrogie statki rybackie i jednocześnie zmusić Royal Navy do wysłania rybakom okrętów ochrony, co rozproszyłoby ich siły. Jednocześnie w tym samym dniu operowała tam Luftwaffe, a jak się później okazało, ani marynarka, ani siły powietrzne nie skoordynowały między sobą swoich działań.

Operacja Wikinger rozpoczęła się 22 lutego, a jej komiczny przebieg najlepiej opisać w punktach: (historia poniżej to nie żart):

  1. Nad Dogger Bank w celach zwiadowczych nadleciał niemiecki bombowiec Heinkel He 111. Kriegsmarine nie była o tym poinformowana, więc załogi sześciu niszczycieli nie wiedziały czy był to swój, czy wróg. Tak samo pilot Heinkela nie był świadom obecności w tamtym rejonie niemieckiej marynarki.
  2. Bombowiec zniżył się i rozpoczął obserwację napotkanej flotylli. W tym samym czasie trzech niemieckich kapitanów rozpoznało w nim maszynę Luftwaffe, jednak kolejnych trzech uznało że to wróg i ich niszczyciele rozpoczęły ostrzał Heinkela. Zaatakowany pilot postanowił odwdzięczyć się bombardując „nieprzyjacielskie” okręty i podczas drugiego przelotu trafił niszczyciel „Leberecht Maass”. Wybuch na śródokręciu przepołowił okręt, który momentalnie zaczął tonąć.
  3. Na pomoc ruszył mu następny okręt flotylli, „Max Schultz”, jednak wpłynął na minę i także zaczął tonąć.
  4. Pozostali kapitanowie byli pewni, że „Max Schultz” został zaatakowany przez wrogi okręt podwodny, więc zaczęli zrzucać wokoło bomby głębinowe co spowodowało jedynie większy chaos.
  5. W efekcie tego szaleństwa niszczyciel „Theodor Riedel” zniszczył sobie ster i zaczął pływać w kółko.
  6. Aby pomóc marynarzom zniszczonych okrętów, kapitan niszczyciela „Erich Koellner” rozkazał wysłać motorówkę by ta rozpoczęła ratowanie ludzi z lodowatej wody. Jednak sam okręt zbyt szybko zwiększył prędkość i staranował motorówkę, zabijając całą jej załogę.
Po lewej: „Leberecht Maass”, z prawej: „Max Schultz”
Źródło: Wikimedia Commons

Bez żadnego kontaktu z Royal Navy (a nawet bez kontaktu z brytyjskimi rybakami) stracono dwa niszczyciele, jeden został poważnie uszkodzony i zginęło 590 niemieckich marynarzy. Operacja „Wikinger” choć miała być spacerkiem, była jedną z największych kompromitacji niemieckich sił zbrojnych podczas II Wojny Światowej.

Późniejsze śledztwo ujawniło brak koordynacji działań między Kriegsmarine i Luftwaffe. Oficjalnie winnym ogłoszono pilota Heinkela, a mimo opracowania procedur na przyszłość, dowodzenie wspólnymi działaniami niemieckiej marynarki i sił powietrznych było dalekie od doskonałości już do końca wojny.

 

Oprócz najlepszego wyszkolenia, wysokich morale i zabójczego uzbrojenia, Husarze byli unikalni dzięki temu, jak groźnie, dumnie i pięknie wyglądali. Co dokładnie składało się na tak wysoką wartość bojową legendarnej skrzydlatej jazdy?

Uzbrojenie i pancerz

Najgroźniejszą bronią Husarza była bez wątpienia jego kopia. Długa, mająca przeważnie około 5 m (dochodząca nawet do 7 m) stanowiła niesamowicie niszczycielską siłę podczas szarży – pewien litewski Husarz pozbawił życia aż sześciu muszkieterów podczas jednego pchnięcia. Rozmiar husarskiej kopii dawał jeźdźcowi przewagę zasięgu nad ówczesnymi pikinierami, którzy posługiwali się pikami przeważnie 3-metrowymi, dzięki czemu to Polacy sięgali ich pierwsi. Po skruszeniu kopii jeździec sięgał po koncerz, czyli długi miecz przeznaczony nie do szermierki, lecz do zadawania pchnięć – świetnie sprawdzał się w eliminowaniu opancerzonych przeciwników, których husarze mogli dość łatwo dźgać z grzbietów swoich koni. Gdy zachodziła potrzeba szermierki, wtedy dobywano tzw. szabli husarskiej. Obecnie tę broń uznaje się za szczytowe osiągnięcie na skalę światową, a sam Wojciech Zabłocki (polski szermierz, mistrz świata i medalista olimpijski) nazwał ją najlepszą szablą bojową w dziejach człowieka.

Wojciech Kossak – Bitwa pod Kircholmem
Źródło: commons.wikimedia.org

Tors towarzysza husarskiego był chroniony przez napierśnik o grubości zwykle 3-4 mm do 1 mm na bokach. Każdy z takich napierśników musiał przejść tak zwaną „próbę ognia”, tzn. przed pierwszym użyciem musiał wytrzymać bliski wystrzał z pistoletu. Początkowo stosowano także napleczniki jako ochronę pleców, jednak w późniejszym okresie istnienia Husarii zrezygnowano z nich na rzecz skórzanych pasów przeciągniętych przez plecy i zwierzęcych skór (lamparcich lub tygrysich) które nie tylko groźnie i dumnie wyglądały, ale także potrafiły skutecznie ochronić wojownika przed cięciem z tyłu.

Dopełnieniem pancerza był hełm z ruchomą osłoną nosa i karwasze, chroniące przedramiona. Całość potrafiła ważyć 14-15 kg; wciąż mniej niż wyposażenie współczesnego żołnierza na polu bitwy.

Niestety, Husaria nigdy nie używała charakterystycznych podwójnych skrzydeł zaczepionych do naplecznika zbroi. Zamiast tego niektórzy towarzysze używali prostego, jednego skrzydła przyczepionego do łęku siodła w które wsadzali orle, lub sępie pióra. Choć istnieją teorię o ochronnych właściwościach takich skrzydeł (np. przeciwko zarzuceniu na jeźdźca arkanu przez Tatara) to prawdopodobnie Husaria używała ich jedynie do celów ozdobnych bądź paradnych.

Koń husarski

Wystawienie całego pocztu husarskiego (czyli wyposażenie towarzysza husarskiego i jego pachołków) było, jak na tamte czasy, ekstremalnie drogie – stanowiło równowartość kupna całej wsi. Z tego wszystkiego najcenniejszy był zawsze koń husarski, ponieważ od jego siły i wytrzymałości zależało życie jeźdźca i potencjał bojowy całego oddziału.

Konie Husarii rekrutowały się spośród ras wschodnich, a więc z Turkmenii, z Persji. Rasy te, mimo że były nieduże, wyróżniały się ogromną wytrzymałością i szybkością. Od małego przychodziły długie i intensywne szkolenie, które miało wyrobić w nich kondycję, posłuszeństwo i odwagę na polu bitwy. Jednym z elementów treningu były na przykład ćwiczenia zawracania – koń musiał rozpędzić się na odległości 25 metrów, szybko zawrócić, przebiec 25 m, znowu zawrócić itd. Oprócz kondycji, wykształcało to w koniu zdolność szybkiego manewrowania razem z oddziałem. Cena jednego rumaka sięgała 200 ówczesnych złotych, czyli tyle co 60 kg srebra! Wywiezienie takiego konia za granicę było w ówczesnej Rzeczypospolitej karane śmiercią.

Husarz w pełnym uzbrojeniu podczas bitwy
Grafika autorstwa pana Mariusza Kozika

Towarzysze husarscy często stawiali dobro koni ponad własne – kiedy wojsku brakowało żywności nierzadko woleli nakarmić je zamiast siebie. Niestety, husarskie konie swoją służbę często przypłacały życiem: podczas gdy śmiertelność Husarzy wynosiła średnio 3-5% w większości bitew, to wśród koni sięgała niestety aż 30%, przez co większość jeźdźców posiadała kilka wierzchowców na raz.

Warto wspomnieć o tym, że wśród wrogów Rzeczypospolitej krążył mit jakoby husarskie konie były nieśmiertelne, ponieważ często od razu po otrzymaniu postrzału w pierś nie padały na ziemię, lecz szarżując, biegły dalej. Było to spowodowane faktem, że choć po trafieniu kula rozrywała wszystko na swojej drodze – w tym serce – to podczas wściekłej szarży ciało było w ruchu i mięśnie wciąż pompowały krew. Tak więc koń przed śmiercią mógł jeszcze dojść do przeciwnika, a następnie osunąć się i zakończyć życie gdy wrogowie już pierzchali z pola bitwy.

Morale jeźdźców i żelazna dyscyplina

Siłą Husarii była nie tylko dewastująca szarża, uzbrojenie i opancerzenie, ale przede wszystkim wysokie morale i szaleńcza odwaga którą wyróżniali się służący w niej wojownicy.

W 1694 roku podczas wojny polsko – tureckiej w Bitwie pod Hodowem 400 husarzy i pancernych zostało zmuszonych stawić opór 10 000 Tatarom (niektóre źródła mówią nawet o 40 000 wrogów). Jako że przeciwnik był zbyt liczny, aby na niego szarżować, jeźdźcy schronili się między zabudowaniami okolicznej wsi i po zejściu z koni rozpoczęli obronę. Starcie trwało 5-6 godzin; gdy Polakom skończyła się amunicja, strzelali do przeciwników wkładając ich własne strzały do swoich pistoletów. Ostatecznie Tatarzy ponosząc duże straty odstąpili od oblężenia, a straty wśród obrońców wyniosły prawdopodobnie 30 zabitych (następnych 30 zmarło po bitwie od ran). Ten przykład pokazuje rycerskiego ducha, w jakim wychowywani byli polscy jeźdźcy. Najwyższą wartością były dla husarzy honor i odwaga, a także oddanie ojczyźnie. Zwykli byli mawiać „niech by na nas runęło niebo to podtrzymamy je swymi drzewami (kopiami)”.

Wojciech Kossak – Husaria
Źródło: commons.wikimedia.org

Druzgocąca szarża

Chorągwią husarską (liczącą zwykle 200 jeźdźców) najczęściej dowodził porucznik, który wydawał rozkazy za pomocą piszczałki o wysokim dźwięku. Szarża Husarii miała przeważnie podobny przebieg:

  • Chorągiew ustawiała się w dwóch szeregach, mniej więcej 350-400 metrów przed przeciwnikiem. Odległość między jeźdźcami wynosiła około 4 metry.
  • Chorągiew ruszała i pierwsze 50-60 metrów pokonywała stępem. Kopie były uniesione w górę.
  • Konie następne 150 m biegły rysią (kłusem)
  • 150 metrów przed przeciwnikiem pochylano kopie i kłus przechodził w galop. Dwa szeregi Husarii łączyły się w jeden i powstawała zwarta ława jeźdźców przy minimalnych odstępach między końmi. Przeważnie wtedy następowała pierwsza salwa przeciwnika, której skutek był praktycznie żaden.
  • Na 50-60 m przed linią wroga konie puszczano cwałem (maksymalna prędkość szarży wynosiła nawet 60km/h). Z głośnym okrzykiem „Matko Boska!”, bądź „Jezus Maria!” Husaria wbijała się w szeregi nieprzyjaciela.

Z reguły atak powodował całkowite rozbicie sił przeciwnika i żadna formacja wojskowa tamtego okresu nie była w stanie skutecznie oprzeć się husarskiej szarży. Z tego powodu niektóre armie nawet nie próbowały podjęcia z nimi bezpośredniej konfrontacji i nie wychodziły w pole. Przykładem może być polsko – szwedzka Bitwa pod Gniewem (Bitwa dwóch Wazów), kiedy to szwedzki król Gustaw Adolf po prostu nie chciał walczyć z Husarią na otwartym terenie i rozkazał wojsku pozostać na swoich szańcach. Podaje się, że jeden z Husarzy wyjechał wtedy przed polski szereg i krzyknął w kierunku przeciwnika: „Jak nie jesteście skurwysyny to wychodźcie w pole!” – niestety nic to nie dało.

Szarża Husarii pod Kircholmem
Grafika autorstwa pana Mariusza Kozika

Dostosowanie taktyki do przeciwnika

Husaria zawsze modyfikowała swoją taktykę walki w zależności od przeciwnika z którym miała się mierzyć. Przykładowo, gdy ścierano się z Tatarami często rezygnowano z kopii, lecz chętniej używano broni palnej – Tatarzy byli jazdą bardzo szybką, zwrotną, lecz słabo opancerzoną przez co byli podatni na ogień pistoletowy. Z kolei gdy Husaria walczyła ze szwedzką armią (gdzie większość stanowiła piechota) w ruch szły kopie dzięki którym polscy jeźdźcy mogli wykorzystać maksimum siłę swojej niszczycielskiej szarży.

Jak można się domyślić, pozostałe państwa także próbowały stworzyć własne formacje jazdy, które miały naśladować styl walki polskiej skrzydlatej jazdy. Należy najpierw wspomnieć o wspólnych korzeniach Husarii polskiej i węgierskiej – jednak w wyniku swoich doświadczeń bitewnych Polacy stworzyli z Husarii jazdę ciężką, a Węgrzy postawili na lekkie formacje kawaleryjskie, czyli Huzarów.

Rosjanie byli jednymi z pierwszych, którzy podjęli się stworzenia formacji kawaleryjskich na wzór niezwyciężonej Husarii. Same skrzydła jednak nie wystarczyły, dodatkowo popełnili błędy podczas uzbrajania swoich husarzy; między innymi zapomniano o wydrążeniu kopii w środku, co czyniło je zbyt ciężkimi i totalnie bezużytecznymi w trakcie bitwy. O wyczynach Polaków usłyszano także we Francji i król Ludwik XIV zapragnął zobaczyć polskich jeźdźców na swoim dworze. Wysłano tam pana podkomorzego parnawskiego Kampenhauzena z pocztem. Król poddał ich testowi bojowemu – nakazał Polakom tańczyć kadryla (jednego z francuskich wytwornych tańców) na koniach. Ci oczywiście nie wypadli zbyt dobrze, a Ludwik stwierdził że Husaria nie nadaje się do boju.

Największe zwycięstwa Husarii

  • Bitwa pod Cutrea de Argesz (25.11.1600) – Armia polska licząca 1450 ludzi, w tym 950 Husarzy, pokonała ponad 7-tysięczną armię wołoską
  • Bitwa pod Kircholmem (27.09.1605) – Armia Wielkiego Księstwa Litewskiego w liczbie 3750 ludzi (1750 Husarzy), pod dowództwem hetmana polnego Jana Karola Chodkiewicza całkowicie pobiła trzykrotnie większą armię szwedzką króla Karola IX. Podczas tej batalii chorągwie husarskie kilkukrotnie szarżowały na wroga, nie dając szans zarówno szwedzkiej piechocie, jak i rajtarom. Pod Kircholmem Szwedzi stracili 90% piechoty, która uczestniczyła w bitwie.
  • Bitwa pod Kłuszynem (04.07.1610) – Miażdżące zwycięstwo polskiej armii w sile 6800 ludzi (ok. 5600 Husarii) dowodzonych przez hetmana polnego koronnego Stanisława Żółkiewskiego przeciwko 35 000 Rosjan i najemnych cudzoziemców. Liczebność wroga sprawiła, że niektóre husarskie chorągwie musiały szarżować na wroga nawet 8-10 razy. Bitwa otworzyła Polakom drogę na Moskwę, gdzie carem obwołano królewicza polskiego Władysława.
  • Bitwa po Chocimiem (07.09.1621) – Podczas tej batalii ponad 600 jazdy polsko-litewskiej (520- 560 Husarzy) pod dowództwem hetmana wielkiego litewskiego Jana Karola Chodkiewicza rozbiła 10 000 jazdy i piechoty tureckiej. Desperacka obrona Chocimia zakończyła wojnę polsko-turecką i była fundamentem pod korzystny dla Korony traktat pokojowy.
  • Bitwa pod wsią Kutyszcze (26.09.1660) – Dwie niepełne chorągwie husarskie będące częścią sił polskich operujących na Ukrainie, doścignęło wycofującą się armię rosyjską Wasyla Szeremietiewa. 140 polskich jeźdźców rozgromiło 3500 rajtarów i piechoty kozackiej, zdobywając przy tym tabor nieprzyjaciela. W tym starciu Husaria nie poniosła praktycznie żadnych strat przy przewadze liczebnej Rosjan nawet 25:1.
  • Bitwa pod Wiedniem (12.09.1683) – Szarża Husarii króla polskiego Jana III Sobieskiego przełamała oblężenie Wiednia i zmusiła wojska Imperium Osmańskiego do odwrotu. W tej batalii, a także pod Parkanami, potęga Osmanów została złamana i usunięto zagrożenie ze strony Islamu dla chrześcijańskiej Europy. Gdy Husaria atakowała, zjeżdżając ze stromego zbocza na wojska wezyra, sprzymierzone z Polakami wojska niemieckie i austriackie przerwały swoją ofensywę by móc oglądać potężną i piękną szarżę Polaków.
  • Bitwa pod Hodowem (11.06.1694) – Bitwa zwana także Polskimi Termopilami. Starcie, gdzie 400 husarzy i pancernych skutecznie odparło atak ok. 40 000 Tatarów i zmusiło nieprzyjaciela do odwrotu.
Poniżej wideo z rekonstrukcji szarży Husarii na pozycje szwedzkich muszkieterów. Proszę zwrócić uwagę na świetne odwzorowanie uzbrojenia i opancerzenia jeźdźców, w tym słynnych skrzydeł.

Serdecznie dziękuję panu Mariuszowi Kozikowi za zgodę na użyczenie jego grafik w tym artykule.